Na dobitkę

To nie był dla mnie najlepszy dzień. A na dobicie przeczytałam w komentarzu od jakiegoś rozgarniętego użytkownika Internetu (bo inaczej nie nazwę tego pozbawionego poczucia estetyki stworzenia), że TO:
Temptasyon
jest: "a gentle and more peaceful alternative to the Pussycat Dolls garbage.:)"
Ja już dzisiaj spać pójdę lepiej.
Ale Pussycat Dolls!? Why?! Why?!
Wiem. For money...

Coenowie 2

Nie, nie. Nie chodzi o Coenów dwóch, tylko o Coenów po raz drugi w moich zapiskach. Nie tak dawno zachwycałam się "To nie jest kraj dla starych ludzi", a kilka dni temu zobaczyłam "Tajne przez poufne" ("Burn after reading" - tłumaczenie jak zwykle bez sensu).
Hmm...
Film powala. Przede wszystkim salwami śmiechu. Choć momentami mógłby to być śmiech przez łzy, ale nawet morderstwa w tej produkcji są tak absurdalne, że wywołują rozbawienie (czy ja jestem brutalna?). Choć to film amerykański, ma wiele z brytyjskiego czarnego humoru, czasami jest to nieco wyższy poziom abstrakcji, co widać po komentarzach na różnych filmowych forach (zazwyczaj nie ma "piątek", są albo "jedynki", albo "dziesiątki". Ja daję "dziesięć" bez wahania. No ale kwestia gustu - niektórych po prostu taki absurd nie porusza).
Dla fanów i antyfanów Brada Pitta, dla miłośników aseksualnej Tildy Swinton, dla wielbicieli bródki Goerga Clooneya i dla odpornych na wrzaski i przeklinanie w wydaniu Johna Malkovicha (swoją drogą zagrał on w tym samym roku 2008 w "Kronikach mutantów". Jak to ujął Luby: "Pewnie miał wolny miesiąc i zastanawiał się, co by tu jeszcze zagrać").
Polecam. I czekam na seans z Nią i z Nim (jak oglądali, to się obrażę).

A tutaj dwie całkiem niezłe recenzje:
Recenzja I
Recenzja II

Jak Zorro

Leżymy sobie w łóżeczku, rozgrywając wieczorną sesyjkę. Sceneria: bal maskowy u królowej Avalonu, Elaine. Elena zostaje dopuszczona do audiencji.
- Dygam grzecznie, oczywiście zdejmując maskę... - zaznaczam mojemu Misiowi Gry.
- Ale po co? - dziwi się Miś niepomiernie.
- No jak to po co?! - oburzam się - To... to tak, jakby Zorro poszedł w odwiedziny!
Dobrze, że Miś leżał, bo padłby ze śmiechu.

Biały Murzyn

Luby obejrzał drugi odcinek serialu "Więzy krwi" i relacjonuje mi go rano w łóżku.
- I wtedy ten kolega Franka Kohanka, ten czarny Murzyn...
- A widziałeś kiedyś białego Murzyna? - wchodzę Mu w słowo.
- A Michael Jackson?
Racja. Mea culpa.

La petit papelka

W rozmowie z Lubym znajomy (pozdrawiamy Gdynię) stwierdził, że jestem wielka paplą, czego Luby nie omieszkał mi przekazać.
- Nie jestem wielka paplą! - zaperzyłam się. No... może co najwyżej taką malutką paplą. Taką papelką.
- Malutka papla - śmieje się Luby - La petit papla.
- La petit papelka.

Kocie kombinerki

- Werbena! - patrzę oskarżycielsko - Masz minę starego kombinatora, wytłumacz się!
Kota niewzruszenie gapi się na mnie.
- Nie ocieraj się o choinkę, to mnie nie rusza, gadaj! Słyszałeś? - patrzę na Lubego - Werbena ma minę starego kombinatora.
- Słyszałem. Ale może to wynika z faktu, że ona jest starym kombinatorem?
- Nie jest starym. Jest młodą, cwaną kombinatorką.
- Czyli pieszczotliwie "kombinerką"?
Tia...

Ambitnie

Autor: Shaun Baker
Głos: Kobiecy
Melodia: Umcyś-umcyś.
Tekst: "Could you, would you, should you. Lalalalala"

Poraził mnie swą głębią, przeniknął na wskroś i wypluł.
Zaraz potem na playliście RMF-u: Akon "Nanana".

Przejście

Luby przechodzi przez ulicę, nie oglądając się za siebie, podczas gdy ja słyszę nadjeżdżający obiekt zagłady. Ciągnę go za rękaw:
- Dokąd? Samochód jedzie.
- Już byśmy dawno byli po drugiej stronie - marudzi.
- No właśnie - mierzę go ciężkim spojrzeniem - Po DRUGIEJ stronie.

Skarpetkowy potwór

Zza framugi drzwi wyłania się dłoń w skarpetce koloru cappuccino. Kieruję w jej stronę wylot suszarki. Ręka zaczyna piszczeć i cofa się.
- Jesteś cubkiem - stwierdza Luby z wyrzutem.
- Ja!?
- A kto mnie atakuje suszarką?
- A kto mnie atakuje ręką ubraną w skarpetkę?
- To nie jest ręka ubrana w skarpetkę - Luby robi znaczącą pauzę - To jest skarpetka, która pochłonęła rękę!

Alternatywna narzeczona

Wczoraj odwiedził nas On. Werbena ma (chyba) ruję, więc zachowuje się jak pokręcona (momentami dosłownie). I na odległość odróżnia mężczyzn - ludzi od kobiet - ludzi. Dla mnie nie jest taka... przymilna, a Luby nazywa ją małym zboczeńcem i nie daje się prowokować. Ale On nie był przygotowany, więc Kota dała pokaz kobiecości, przez cały czas Jego pobytu ocierając się, mrucząc i łasząc przeraźliwie.
- Ciekawe, co Ona na to, że ją zdradzasz z Kotą.
- Hehe - śmieje się On, kokosząc się z Werbeną.
- Werbena po prostu się spóźniła, gdyby okazała ci wcześniej swoje uczucie, to nici z zaręczyn.

Saga Choinkowa, odcinek III

A wczoraj ubieraliśmy Choinkę. Jest śliczna. Co prawda sztuczna, ale Kota robi taki Sajgon, że drzewko traci igły, jakby było prawdziwe.
Choinka jest przyozdobiona suszonymi plastrami pomarańczy, kandyzowanymi ananasami i własnoręcznie robionymi i malowanymi pierniczkami. Światełka ma pomarańczowe i jest naprawdę cudna. Do tego moja pierwsza jemioła, co Luby skrzętnie wykorzystuje, ciągle mnie pod nią zaciągając. I stroik.
Byłam na zakupach na Rynku. Mnóstwo ludzi, na scenie kapele góralskie - ma to swój urok. Jak zwykle wyciaprałam się sosem z kebaba. To też ma swój urok. Ale zrobiłam prezenty dla całej rodziny.
Dla Lubego - nie powiem co, bo przeczyta i nie będzie niespodzianki.
Dla Mamy - piękny, ogromny szal, żeby jej było ciepło w zimowe dni.
Dla Taty - grubaśne rękawiczki, żeby mu się robota tak w rękach nie paliła.
Dla Brata - książkę o podróży po Amazonce, żeby odpływał nie tylko w marzenia.
Dla Babci - naszyjnik, żeby ją jeszcze więcej mężczyzn adorowało.
Dla Dziadzia - poduszkę, żeby miał kolorowe sny.
Wracając do Choinki, Kota wczoraj dwa razy była pod wodą, w tym raz dosłownie - Luby wsadził ją pod kran, potem miała nieszczęśliwą minę i śmiesznego irokeza. Możecie nas oskarżyć o znęcanie się nad zwierzętami, ale kto ją oskarży o znęcanie się nad nami? Poza tym to ją odstrasza na jakiś czas od drzewka.

Spryciula

Niedziela. Na zegarze 06.12.
- Mogę zapalić światło?
- Możesz - wychylam spod kołdry jedno oko i rozglądam się nieprzytomnie (od 04.08 drapałam Kotę, żeby nie miauczała i dała Lubemu się wyspać). Widzę Go przy suszarce z praniem.
- Jak myślisz, mogę włożyć włożyć do ekspresu części, jak są mokre?
Patrzę na Niego, jak międli w rękach koszulkę i zastanawiam się, odkąd mamy ekspres do suszenia prania. Dopiero po chwili zaskoczyłam, że chodzi o kawę.
- A czemu pytasz?
- Bo chciałem sobie zrobić kawkę do pracy.
- To ja Ci zrobię - gramolę się z łóżka i wyruszam na poszukiwania szlafroka - A te części można przecież ścierką wysuszyć.
Patrzy na mnie, jakby nie rozumiał, a po chwili pyta:
- Czemu ty jesteś taka sprytna rano?
- No, przepraszam.
- Nie, nie przepraszaj, to mnie po prostu przeraża, że Ty z rana taka sprytna jesteś.

Nie do końca "Saga choinkowa"

Nie do końca, ponieważ niewiele będzie o Choince, za to wiele o Kocie.
Z książki "Kot w domu" Kathariny von der Leyer:
"To prawdziwe wyzwanie dla człowieka - pojąć, jak myśli kot. Egipcjanie widzieli w kotach bóstwa. One do dziś to pamiętają."
I coś, co nam DOSŁOWNIE spędza sen z powiek (dziś prawie Werbenę po pyszczku całowałam za to, że dała nam spać przynajmniej 5 godzin): "Niewykastrowane zwierzęta płci obojga są w zasadzie nie do wytrzymania w codziennym życiu. Kotka ma ruję kilka razy do roku przez parę tygodni i na ten czas zamienia się w rozwrzeszczane, tarzające się po podłodze stworzenie, donośnym jodłowaniem przywabiające zalotników z całej okolicy."
Dodać do tego należy cierpiącego na samotność psa sąsiadów, który wyje przez cały (sic!) dzień. Głośno! Szaleństwo gwarantowane.
Choinka stoi za zamkniętymi drzwiami. Boję się.

"Wiek męski-wiek klęski"

K. marudzi:
- Ale ja jestem stara, już 34 lata na karku.
R.:
- Ty masz 34 lata?! To ty faktycznie stara rura jesteś. Tylko te dwie młode gówniary, Zapałki nosić.
- Ja? Młoda? - A. oburza się - Już prawie 30 lat mam!
- Ech...to najlepszy wiek... - wzdycha K.
- Tak, chyba na umieranie - mamrocze A. sarkastycznie.

Choinka - początek przygody

Niniejszym rozpoczynam cykl (tak przypuszczam, że będzie to cykl) opowieści o Kocie i Choince. Przybyła do nas w sobotę, owinięta w folię i od razu wzbudziła zainteresowanie. Była trącana i obgryzana po czubku. Wreszcie Luby ulitował się i postawił ją w kącie pokoju. Przez dwie minuty trwała adoracja Choinki (nabożny wzrok i otwartopyszczkowe uwielbienie), następnie chrzest bojowy poprzez oderwanie ząbkami kawałka gałązki i ucieczka z nim pod stół.
Na razie Choinka jest bezpieczna, ale wczoraj upiekłam pierniczki, które niedługo powiesimy, podobnie jak pomarańcze i cukierki.
Będzie się działo.
Na pytanie: "Co dostanie Werbena pod choinkę?", odpowiadamy: "Choinkę".

Dialog epitetowy

- Ty wredne, podłe, przebrzydłe...!
- To tylko Kota.
- No przecież mówię!

Prawdziwa mężczyzna i mężczyzna metroseksualny

Chyba jestem prawdziwym mężczyzną.
Nie boję się zapytać o drogę i kupuję "CKM" (tylko dla prawdziwych mężczyzn). Powody są bardziej prozaiczne, na przykład dołączony do gazety film ("Next" z Nicolasem "Znowu mnie coś rozjechało" Klatką; nie polecamy).
Po przejrzeniu pierwszym - "Cosmo" dla facetów. Po przejrzeniu drugim (dokładniejszym) - "Cosmo" dla facetów.
Jola Rutowicz na okładce i w środku...brrr... I "Aneta, mam 22 lata i piersi jak kokosy".
Poza tym zaciekawił nas artykuł o tym, "czy jesteś prawdziwym facetem, czy metroseksualnym".
Był tam psychotest złożony z dziesięciu pytań. Jeśli odpowiedziało się "tak" na jedno: jesteś w grupie ryzyka, na trzy - jesteś metro, na osiem - nie ma ratunku, pogódź się z tym.
Luby wiedział, jakie oglądam seriale (u niego na kolanach), co to jest kurkuma i kardamon (bo zna się na przyprawach lepiej ode mnie) i co co jest, cytuję "Koenzym Ku 10" (bo niestety oglądamy reklamy w stylu: "Nie boisz się śmiać? A zmarszczki?!").
Kurczę, mój mąż jest metro. Pech.
Zastanawiam się tylko, czy lepiej być "metro" w wykonaniu Lubego, czy tępym, ćwierćmózgim osiłkiem w wydaniu "CKM".

Wieeelka miłość

Dyrektor Żaba wchodzi, opiera się o biurko, po czym wyznaje:
- Kocham was.
Hmm...
- A za co? - odważyła się w końcu odezwać R.
- Za całokształt.
- My pana też - uśmiechamy się gremialnie.
- Ale pan ma lepiej... bo pan dzieli swą miłość na nas cztery, a naszą skupia w sobie.
- E tam. Ja jestem taki gruby, że dla każdej starczy. Tak po 30 kilo na sztukę.

Kilka minut później zaczął udawać baletnicę na środku sekretariatu.
My też go kochamy.

Aproksymacja

Dziś, przy okazji artykułu o korporacjach, znalazłam na Onecie link do takiego bloga: http://destruktor.blog.onet.pl. A tam coś takiego:

*********
Statystycznie rzecz biorąc...

[Telefon]

- Panie kierowniku potrzebne jest mi zestawienie średnich płac w czterech wskazanych okresach z podziałem na 123 grupy zawodowe w dwóch obszarach działalności naszej firmy. Jest pan w stanie zrobić to w sensownym czasie?
- W sensownym tak. Obawiam się jednak, że to co dla mnie jest określane mianem sensownego czasu dla Pana będzie to zbyt długo i na tym polega zazwyczaj problem.
- No dobrze czy 2 dni wystarczą?
- Tak, to jest sensowny czas.

[... dwa dni później ...]

- I jak panie kierowniku udało się?
- Oczywiście, zestawienie znajduje się na pana dysku sieciowym i jest gotowe do wydruku.
- To ja mam dysk sieciowy?
- Tak Panie dyrektorze od 9 lat.
- A jakie ja mam hasło?
- Czy logował się Pan od czasu kiedy zainstalowałem Panu nowy komputer?
- Nie.
- To znaczy, że ma Pan to samo hasło co rok temu.
- Żebym to ja pamiętał ....
- .... Pana imię i rok urodzenia....
- Aaaaa no widzi pan dobrze że Pan pamięta.
- Nie pamiętam, zgadywałem ale jak widzę skutecznie.
- No widzę już to zestawienie ale ono jakieś jest inne niż to przykładowe które mi przekazały kadry..
- Zgadza się ponieważ, kadry nie liczyły średniej w przeliczeniu na etat tylko na osobę, a że sporo jest osób pracujących na niepełnym etacie lub powiększonym więc zestawienia się różnią. Poza tym ja policzyłem średnią ważoną...
- ...????.....
- .... dzięki której unikamy sztucznego zawyżania przez kierowników średniego wynagrodzenia dla działów.
- No tak ale to jednak się różni od tamtego przykładowego zestawienia, które już przekazałem wyżej. Jak ja im to wytłumaczę jak zapytają?
- Po pierwsze nie zapytają, bo zestawienie jest wystarczająco kolorowe i ładne żeby cyferki miały jakiekolwiek znaczenie. Po drugie musieli by się na tym znać, a po trzecie może Pan im odpowiedzieć że zostało to unormowane do średniej długofalowej tak aby można było poprowadzić krzywą trendu. A jeżeli to nie wystarczy to niech Pan dorzuci, że aproksymowano wynagrodzenie do sytuacji jak gdyby żaden z pracowników nie był na chorobowym. Na ZUSie to oni się na 200% nie połapią.
- To znaczy że....
- ... że nie ważne co tam wpiszemy ważne jak Pan to wszystko wytłumaczy.
- A jeżeli linia trendu będzie opadająca?
- To proszę powiedzieć że wynik przemnożono przez ujemną stałą średniego trendu z województwa, a jak wiadomo ujemny współczynnik zawsze zmienia wzrost na spadek i na odwrót.
- Dziękuję, do widzenia.
- Do widzenia.

[Następnego dnia]

- Dziękuję panie kierowniku. Prezentacja wypadła genialnie. Po użyciu słowa aproksymacja nikt nie odważył się zadać jakiegokolwiek pytania, a szef na koniec powiedział, że nie widział lepiej opracowanej analizy ekonomicznej. Powiedział, że pozostali dyrektorzy powinni brać z nas przykład. Jeszcze raz dziękuję i do widzenia.
- Do widzenia.

[Rozmowa wewnątrz działu]

- Ty a coś ty naczelnemu za dane przekazał?
- Te same co rok temu tylko przemnożyłem je przez 1,23.
- A dlaczego tyle?
- Tak mi jakoś wyglądało, że tak będzie.
- I co on to kupił?
- Kupił... i on i wierchuszka.
- No ale to bujda na resorach.
- Eeee nie przesadzaj, zawsze znajdę jakiś współczynnik po przemnożeniu przez który wyjdę na to co ewentualnie będę musiał zrobić porządnie. Przecież za Chiny Ludowe tego zestawienia nie dało by się zrobić w dwa dni. Wiesz statystyka...
- Wiem wiem.
- Poza tym przecież w kadrach i tak nie odróżniają analityka od analizatora i dla nich według analogii dom osoby publicznej jest domem publicznym.
********

Uśmiałam się setnie. Destruktorowi gratuluję szefa.
(Post zamieszczony 28 listopada 2008 r.)

HR

Przecież wszyscy wiemy, czym jest Human Resources, prawda?
Według Wiki: "Human resources is a term with which many organizations describe the combination of traditionally administrative personnel functions with performance, Employee Relations and resource planning."
A coś takiego?
"Ludzkość sprowadzona z jednej strony do roli bogactwa naturalnego, z drugiej strony do roli zbiorowego odbiorcy spektaklu wirtualnej rzeczywistości (...). Jako Human Resources dzielimy czas między bycie eksploatowanymi i bycie zabawianymi, dostarczamy systemowi energii i odbieramy od niego wirtualny informacyjno-filmowo-telewizyjno-internetowy sen." (Stach Szabłowski, fluid.onet.pl)
To fragment recenzji "Matrixa". Brzmi znajomo?
Wyjątkowo spodobała mi się dwuznaczność tego związku frazeologicznego w kontekście filmu.
Human resources...

Dla ubogich

Przesłałam Lubemu adres do strony Onetu z gotowaniem w roli głównej.
- To, co ci wysłałam, to filmiki. Bardzo ciekawe niektóre dania. Pokazują kolejne etapy przygotowania. Coś jak "Pascal gotuje" dla ubogich.
W momencie, gdy to powiedziałam, dotarła do mnie kuriozalność wypowiedzi.
- Znaczy, nie Pascal gotuje, tylko wersja dla ubogich... - zaczęłam się motać, a Luby patrzył na mnie z rozbawieniem znad tartego sera - Cholera.
- Wiem, o co ci chodzi. A swoją drogą, Pascal gotuje dla ubogich. Pascal i Albertynki - zaśmiał się donośnie.
Z pozdrowieniami dla Siostrzyczki.

Ucieczka z kina "Wolność"

Nie lubię rozmawiać w tramwaju przez telefon, ale czasem muszę. Wtedy zachowuję się jak w toalecie: załatw, co trzeba szybko, cicho i dyskretnie. Niektórzy jednak nie mają takich oporów (nie wiem, jak u nich z toaletą). Wczoraj słyszałam bardzo dokładnie rozmowę telefoniczną pewnej wyjątkowo rozwrzeszczanej kobiety (image i wiek a'la Violetta Villas zmutowana z Marylą Rodowicz), łącznie z jej imieniem i nazwiskiem, danymi osobowymi pana, który do niej nieopatrznie zadzwonił i "żarcikami" natury erotycznej ("No przecież nie mogę powiedzieć, hihi, dokąd pana zabiorę, hihi, nie przy ludziach, hihi." Po niecałej minucie dowiedzieliśmy się, że do jej domu). Czytać się nie dało, więc wraz z sąsiadką z tramwaju, oraz chyba połową wagonu, oddałyśmy się słuchaniu.
W chwili, gdy mijaliśmy przystanek tramwajowy na Gertrudy:
- Jestem na Gertrudy, niedaleko Wawelu. Tak, tam, gdzie kiedyś było kino "Wolność".
- "Wanda" - mruknęła moja sąsiadka, ale przecież i tak nikt jej nie słuchał.

Amnestia świąteczna

Dziś uchwałą Rady Miasta zniesiono zakaz z roku 1864. Mówił on, że po krakowskich ulicach nie wolno spacerować Mikołajom. Podobno upijali się, wszczynali burdy i dawali zły przykład dzieciom.
- Nie to, co dziś - powiedział przedstawiciel Rady Miasta Filip Szatanik - Dlatego też oficjalnie zezwoliliśmy Mikołajom, aniołom, diabłom i innym świątecznym stworom na paradowanie po ulicach Krakowa w okresie świątecznym.

A kto wie, czy za rogiem nie stoją aniołkowie... albo inne stwory.

Żarcik

Z żartów Dra "Sexy":
- Kim jest kanibal? Osoba, która dobiera przyjaciół według smaku. Dziękuję.

Trudna miłość

- Nie cierpię go! - wrzasnęłam niemal i rzuciłam myszką wściekła.
Dyrektor Żaba podskoczył.
- Kogo? - spytał z kąta z dala ode mnie.
- USOS-a - mruknęłam nieco bardziej zgaszona i westchnęłam wyjątkowo ciężko.
- Jakbym nim był, to zacząłbym się bać. Zabrzmiało groźnie...

A jak to się zaczęło? Przez cały dzień dawał mi w kość, a na koniec, gdy miałam zapisać dosłownie jedną rzecz, zawiesił się. Po dwukrotnej próbie uczynienia tego samego (z wykorzystaniem rady specjalistów od USOS-a: "to niech pani wyłączy i włączy jeszcze raz, a jak się nie naprawi, to poczeka do poniedziałku") i kolejnym zwisie, nastąpiła rzeczona reakcja. Z tego wynika, że nic nie zrobię. Może nie do poniedziałku, ale do jutra na pewno.

"A mebelki to gdzie podrzucić?"

Wczoraj, tuż przed zakończeniem pracy, odebrałam telefon z nieznanego mi numeru.
- Słucham?
- Dzień dobry, to te mebelki gdzie mamy podrzucić?
Zdębiałam.
- Ale...jakie mebelki?
- Nooo...mebelki. Gdzie mamy je wyładować?
- Ale o czym pan do mnie mówi? Nic nie rozumiem.
- Przywieźliśmy te meble, gdzie je wysadzić?
Mężczyzna wydawał się kompletnie niezbity z tropu, brzmiał, jakby miał wyjątkowo dobry humor.
- To chyba jakaś pomyłka - wykrztusiłam w końcu.
- Aaa... no to hej.

Amnestia

Mieli czas od 13 do 23 listopada. Mieli całe 10 (słownie: dziesięć) dni, żeby dokonać wpisu na 1 (słonie: jeden) przedmiot. Wiedziałam, że część tego nie zrobi.
"Ale dlaczego się pan/pani nie wpisał/a?". "A bo jakoś tak/A bo zapomniałem/A bo...(tu wstaw dowolny powód)".
Oczywiście, jeśli nie pozwolimy się im zapisać (powód logiczny - termin minął), pójdą na skargę do Dziekana i dopiero będzie afera. Nie każcie się doszukiwać logiki w mojej pracy.
Dlatego też, wspólnie z dyrektorem Żabą, ustaliliśmy, że damy jeszcze jeden dzień na zapisy. Ale ten pomysł był już tylko i wyłącznie jego.

Free Image Hosting at www.ImageShack.us

I niech ktoś powie, że mamy drętwą dyrekcję!
(To, co ucięło z boku, to słowa: "możliwość" i "lat III-V")

Edit: Tak sobie pomyślałam, że co prawda stwierdzenia o kulturze obrazkowej weszły już do powszechnego obiegu, ale czy to nie jest tez objaw cofania się umysłowego społeczeństwa do poziomu średniowiecznego, niewykształconego plebsu (o, pardon, illiterati), któremu była potrzebna Biblia pauperum?

Heteroseksualni heterycy

Wielka Brytania żyje nową sensacją. Podobno aresztowano i skazano mężczyznę, który gwałcił swoje córki przez 27 lat. Nie wnikam w treść, nie oburzam się publicznie. Chyba zawsze ciekawsze od artykułów na tych wszystkich portalach informacyjnych są komentarze "czytelników". Ja już pomijam, że po przeczytaniu 10 odechciewa się dalej, bo ludzie zachowują się tam, jakby się szaleju najedli. Nie spotkałam jeszcze ani jednego spokojnego, wyważonego wpisu.
A jeden z komentarzy dziś mi się wyjątkowo spodobał. Odnosił się właśnie do wyżej wymienionego newsa (cytuję przy pomocy Ctrl+C):
"Efekt ciągłej promocji heteroseksualizmu...
Tych heteryków trzeba leczyć. I zabronić im adoptowania dzieci."

Tiaaa... "heteryków".
Tiaaa... "heteroseksualizmu".

Stęskniona

Są różne definicje miłości. Że to chemia, że to płyny, że to cośtam się dzieje w sercu, że motylki...
Do tego język polski jest tak żałośnie ubogi, że tym samym nazywamy uczucie żywione do męża, matki i kota.
Ale kiedyś, dawno temu, moja kochana Smoczyca (niech się jej szczęści na obczyźnie) zapytała: "Skąd wiesz, że to ten? Skąd wiesz, że go kochasz?"
A ja wtedy odpowiedziałam: "Wiem. Bo nie umiem już wyobrazić sobie życia, w którym go nie ma."
Dociera to do mnie w chwilach samotności, w chwilach, gdy poduszka obok jest pusta i kładzie się na niej Kota, żeby mi jakoś wypełnić tę pustkę swoim malutkim ciałkiem. W chwilach, gdy nachodzą mnie jakieś głupie, czarne myśli, które odpędzam od siebie szybko. W chwilach, gdy liczę dni, godziny do powrotu.
Tym jest właśnie miłość dla mnie. Upragnioną obecnością.
Stęskniona.

Tak czy nie?

Z zasłyszanych anegdot (dziękuję "donosicielowi").

W trakcie wykładu z językoznawstwa pada stwierdzenie:
- W języku polskim występują liczne formy potwierdzenia przez podwójne zaprzeczenie, natomiast nie występuje zaprzeczenie przez podwójne potwierdzenie.
Na to głos z sali
- Dobra, dobra...

Nasza zima zła...

"Trwa mecz miedzy Cracovią a Lechem. Na boisku remis. Na razie najwięcej pracy ma spiker, który musi upominać kibiców, by ci nie rzucali śnieżkami w sędziego."
Bo w Krakowie spadł pierwszy śnieg. I różnie to działa na ludzi, jak widać.

Co można robić w sobotni poranek?

W sobotni poranek (na zegarze 06:08) można:
- łapać Kotę, która biega po oparciu łóżka, a wiemy, że ma problemy z błędnikiem i często spada na głowę;
- zrzucać z łóżka Kotę, która drapie w spodnią część stopy;
- jak wyżej, bo odłupała skądś kawałek tynku (sic!) i teraz poluje na niego tam, gdzie go umieściła, czyli w okolicach moich nóg, pod kocem (ale kawałek tynku?! I to już drugi raz! Kiedyś nam się mieszkanie zawali na głowę);
- wyłazić spod ciepłego kocyka w celu wyjęcia Koty zza oparcia łóżka, bo akurat wpadła na pomysł trącania żaluzji, które wydają wyjątkowo denerwujący dźwięk;
- wbijać Kocie palec pod żebro, ewentualnie łapać ją za ogon, żeby wreszcie przestała skrzeczeć na śnieg (tak, nauczyła się skrzeczeć od wron, które siedziały na drzewie za oknem naszego starego mieszkania); druga wersja jest taka, że przesyła raport z dobowych dokonań swoim przełożonym w kosmosie.

Wreszcie wstaliśmy. A było inne wyjście? Przecież ona tylko dba, żebyśmy się nie spóźnili do pracy, a to, że ona nie odróżnia dni tygodnia, to już tylko nasza wina, czyż nie?
I jeszcze jedno z odkryć leksykalnych Lubego, jako komentarz do mojego stwierdzenia, że nasi naukowcy to "światło polskiej nauki".
- Ta, kaganiec oświaty.
Podsumowując - definicja "małego kagańca": "kaganek"

Ultrasonograficznie

W trakcie wieczornego przytulania poczyniłam romantyczne wyznanie:
- Wiesz... Twoje dłonie są przyjemne jak USG.
- Że co? - Lubemu wydawało się chyba, że nie dosłyszał - Moje dłonie są jak USG. Przyjemne?
- Aha. Jak USG - powtórzyłam z błogością.
Załamał się.
*****
Po dłuższej chwili zaczął się śmiać. Śmiał się i śmiał, i śmiał.
- No co? - nie wytrzymałam w końcu.
- Kupimy ultrasonograf. To będzie jak dodatkowa stymulacja. I będę robił "pip, pip".

Nieoceniona

Wczoraj postanowiłam zrobić czekoladki. Ja zajęłam się warstwą czekoladową, a Luby siekał orzechy. Na krześle przy stole w kuchni siedziała Werbena i obserwowała nas czujnie. Nagle usłyszałam:
- Kota nam pomaga w pracy.
- Hmm? - uniosłam brwi, nie bardzo rozumiejąc.
- Kota nie przeszkadza.

Moniek

Z cyklu "Cytaty Tristana Mediny d'Quevedo" ("Monastyr"):
"Nie ma Boga prócz Jedynego, a Prorok jest jego prorokiem".

******

Z cyklu "Dla sekciarzy":
Idziemy na film, wtem coś spada mi na twarz. Krzyczę, a po chwili orientuję się, że to liść.
- Patrz, liść mnie zaatakował - mówię do Lubego.
- No widzisz? Nigdzie człowiek nie ma spokoju. Nawet w drodze do kina okazji do PK nie przepuszczą.

Zniżki

Z "historii siostrzanych", kiedy jeszcze była na studiach (dla nieznających - siostra to nie tylko siostra rodzona, ale też siostra Albertynka).
Siostra wsiada do autobusu, podchodzi do kierowcy i pyta:
- Czy obowiązują zniżki?
- Nie przewidujemy zniżek dla zakonnic.
- Ale... ja jestem studentką.

Kreda i mocz

- Jakie trzeba spełnić warunki, żeby pracować na uniwersytecie?
- Utrzymać kredę i mocz.
- A jak się kredy nie utrzyma?
- To choćby mocz.
(To komentarz do składu komisji habilitacyjnej, która, jak to ujął nasz dyrektor: "miała w sumie chyba ze 300 lat. Nie żebym uprawiał "age'yzm", ale przecież oni się kwalifikowali do nekrofilii".)

A niech spadają

Leżymy w łóżeczku, zza okna dobiega niski, dudniący odgłos, który kojarzy nam się tylko z pracą Lubego.
- O, samolot przeleciał - uśmiecham się słodko.
- A niech spa... - urwał, zerknął na mnie - No dobrze, może jednak nie.

Matka alternatywna

- Dziś późno wracasz? - pytam ja.
- Mhm - odburkuje Luby, pakując śniadanie.
- I znowu się nie spotkasz z Mateuszem, dzisiaj wreszcie mnie odwiedzi.
- O, Mateusz dziś będzie? No to się ucieszy, pokoksacie sobie, team speak będzie.
- Nie TEN Mateusz - patrzę ciężko - Tylko Mateusz K.
- Aaa... bo wiesz, dla mnie Mateusz jest jak matka. Tylko jeden.

Cech

Rozmowa tramwajowa. Polka i obcokrajowiec.
- I na tamtej ulicy jest cech rzemieślniczy.
- Co?
- No... cech rzemieślniczy. To jest... to... jakby to wytłumaczyć... noo... to takie stare, jakby ze średniowiecza. Wiesz... to takie, że był rzemieślnik, coś prawie... jakby student! - uśmiechnęła się szeroko, niemalże odkrywczo.

A ja się zrobiłam na czerwono, kto nie wierzy, niech wpadnie zobaczyć. Nawet Ania z Zielonego Wzgórza nie miała czerwonych włosów. Tylko zielone. Ale zielone to na wiosnę będą. Póki co Luby nazywa mnie "jesienną królewną".

PSB

Dr P. obgaduje swoją "koleżankę".
- Nooo... i zaczepiła się teraz w PSB.
- A co to PSB? - zerka R. znad okularów.
- "Polski Słownik Biograficzny".
- A ja już chciałam powiedzieć, że "Polskie Składy Budowlane" - śmieje się K.

Skrzyp

Ona przygotowuje obiad, ja sączę herbatkę. Prowadzimy przy tym ożywiona rozmowę o malowaniu paznokci, dochodząc do słusznej, wspólnej konkluzji, że to bez sensu, bo i tak się odpryskuje (poza tym z pomalowanymi szponami nie da się ugniatać ciasta - wniosek mój). Oglądam swoją dłoń:
- A ja mam ładne, mocne włosy i paznokcie. Po babci.
- A ja po skrzypie - stwierdza Ona, wyciskając tabletkę z opakowania.

Cmentarz

"Zaraz wytłumaczymy państwu, jakie drogi omijać, by dostać się jak najsprawniej na cmentarz w naszym mieście." - prezenter radia w dniu Wszystkich Świętych.
Kuriozalne.

Kaki. Zbiór luźnych myśli

Po obiadokolacji złożonej z garnka fondue, kurczaka w papryce, świeżych bułeczek z sezamem, pieczarek i nachos zapytałam Ją i Jego, czy mają ochotę spróbować kaki. On przybrał wyraz twarzy, który można podsumować: "Yyy..."
- Ale... kaki?
- Tak, kaki. To taki owoc.
- I nazywa się "kaka"?
- Nie, nazywa się "kaki". Tego się nie odmienia - wypaliłyśmy unisono ja i Ona.
On przygląda się owocowi nieufnie.
- Ale dzieci tak wołają. Kaka.
- Nie, dzieci wołają "ęsi, ęsi" - mamrocze Luby, wspominając naszą ostatnią rozmowę na temat koprofagicznych eufemizmów.
- Ale to jest niedojrzałe - próbuje się ciągle bronić On.
- Ależ jest dojrzałe - stwierdza Ona.
- Ale nie ma smaku - On stawia ostatni bastion.
- Ma, jest słodkie - kontruje Ona - Ale tak nienachalnie słodkie. Nie jak melon.
Przyglądam Mu się niepewnie.
- A nie jesteś na to uczulony?
- Nie wiem - burczy On, kręcąc nosem.
- Jakbyś się źle poczuł, to mów, zadzwonię zaraz pod 112. Nie żartuję, alergia to poważna sprawa - uśmiecha się Ona troskliwie.
- Przynajmniej wiemy, co jadłeś.
- I co powiem lekarzowi?! - unosi się On - Że zjadłem kaki?! Zacznie wołać: "Wynocha, zboczeńcy!"

A tak swoją drogą, kaki naprawdę jest dobre. Werbena ma strasznie cwaną minę, gdy próbuje zdjąć je z talerza.

Wagowo

Zmywam naczynia w towarzystwie kilku torebek z ciastkami. Z regularnością mniej więcej raz na minutę przychodzi dyrektor Żaba i podbiera ciastka. Obok nas przechodzi dr P.
- Chodź tu, chodź tu! - woła go dyrektor, po czym wpycha mu ciastko w usta - Widzi pani? Je mi z ręki - rechocze wrednie, po czym podjada dalej - Znów będę tył. Nie powinienem jeść tyle słodyczy. A moim studentom z amerykanistyki najbardziej podobało się stwierdzenie, że zacząłem pracę na uniwersytecie 30 kg temu.
- Wie pan... my egzaminy przeliczaliśmy na kilogramy.
- Jak to?
- Starożytność - 2 kg, "dwudziestka" - 10 kg.
- A pewien historyk brytyjski, który pisze dużo i bez sensu, kazał swoim studentom nauczyć się na egzamin dwa funty jego książek.

Wiedza na wagę?

Absurdy i bezczelności

Kilka obrazków z pracy w sekretariacie ds. studenckich (otwarty dla petentów od 10.00 do 13.00). Wszystkie zdarzenia miały miejsce po 13.00.

Obrazek 1:
Wchodzi chłopak
- Proszę Pana, sekretariat jest zamknięty.
- Ale nawet na jedno, krótkie pytanie?
- Tak.
- Ale 5 sekund? Jedno pytanie?
Kuźwa, stoi i zawraca dupę.
- Słucham.
Pada pytanie. Potem drugie. Potem trzecie. W końcu warknełam:
- Nie wiem.
- Jak pani nie wie, to czemu pani od razu nie powiedziała? A ja tu czekam.

Obrazek 2:
Wchodzi chłopak
- Proszę Pana, sekretariat jest zamknięty.
- Ale mogę tylko podbić legitymację?
- Niech pan da. Papierowa czy elektroniczna?
Student podaje A. książęczkę.
- Ale, proszę pana, to jest książeczka zdrowia, nie legitymacja.
- No, ale... podbić chciałem.
God damn it!

Obrazek 3:
Wchodzi chłopak
- Proszę Pana, sekretariat jest zamknięty.
- Ale ja...
- Sekretariat jest zamknięty.
- Ale jedno...
- Sekretariat jest zamknięty.
- Ale...
- A gdyby drzwi były zamknięte, to co by pan zrobił?
- No dobra, idę. Ale pani jest wredna.

Obrazek 4:
Wchodzi kobieta:
- Proszę Pani, sekretariat jest zamknięty.
- Ale ja nie jestem studentką.
- W czym mogę pomóc?
- Chciałam uzyskać zaświadczenie, że tu studiowałam w latach...
- Proszę pani, pani nie jest pracownikiem, obowiązują panią godziny pracy.
- To co? - podparła się pod boki - Mam wyjść? Mam sobie pójść? I znowu tu przyjeżdżać? 200 kilometrów?
- Przecież pani tu studiowała, zna pani godziny pracy.
- I co? Przecież tu zawsze są kolejki? Mam stać w kolejce po ukończeniu studiów?!

Pozostawiam bez komentarza.

Motto na dziś

"Jak się ma miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę" - Maja Lidia Kossakowska, "Zakon krańca świata"

Edward Nożycoręki

Przygotowujemy zapiekanki, ja kroję pomidory. Paznokcie dłoni, w której trzymałam warzywko, wbiły się w skórkę, ale nóż odmawiał momentami posłuszeństwa.
- Patrz, mam ostrzejsze paznokcie niż nóż - skarżę się Lubemu.
- Z pewnością nóż nie ma ostrzejszych paznokci od ciebie.

Ziemniaki wampiryczne

- U was się nie mówi "kartofle"? - pyta Luby, pochłaniając obiad.
- Nie. Znaczy, ja znam to słowo, ale się go u nas nie używa. A czemu pytasz?
- A bo widziałem to gdzieś jako kolejny przykład różnic językowych między Wschodem a innymi częściami kraju.
- Ale to dziwne, bo to niemieckie słowo... a my to niby bliżej Niemiec... no i Czesi...
- A bo nas wychowali Ventrowie, a was Tzimisce - mruknął Luby z zadowoloną miną.

Rzeczo o "rozlatywaniu"

Na seminarium doktoranckim była mowa o książce wydawanej przez dwójkę naszych znajomych, która to książka ma się ukazać w przyszłym tygodniu.
- Szkoda że nie zdążymy na Targi Książki - wyraził swoje ubolewanie profesor - Ale nie martwcie się. I tak się rozejdzie - dodał, starając się chyba pocieszyć autorów.
Jeden z nich, poczuwszy się wyrwanym do tablicy, podniósł głowę od kontemplacji stołu i rzucił:
- Nie, nie, na pewno się nie rozleci. Jest dobrze sklejona.
Mina konsternacji na twarzy profesora i wybuch śmiechu grupy były chyba najlepszym podsumowaniem.

W lewo czy w prawo...

Okiem Lubego:

Ludzka głupota nie zna granic, oto kolejny przykład:
Po odprawie biletowo-bagażowej dostajemy kartę pokładową i możemy się udać do hali odlotów. Często są one oznaczane liczbowo, czasem literowo, na lotnisku w Balicach mamy ten pierwszy przypadek. Wczoraj jedna pani, pierwszy raz lecąca samolotem dostała ową kartę i powiedziano jej, by udała się do hali odlotów nr 2. Dzielna podróżniczka ruszyła tam zatem. Tyle, że zamiast do strefy odlotów podeszła do innego stanowiska odpraw, numer dwa właśnie, tam, niezrażona niczym, weszła na taśmę bagażową i położywszy się na niej zjechała do sortowni bagażu. Strefy wysoko zastrzeżonej na każdym lotnisku. Tam ją uratowali bagażowi, nim udało się jej zrobić sobie krzywdę lub zostać naświetloną podczas skanowania bagaży.
Pani przesłuchiwana przez Straż Graniczną czuła się zawstydzona, zaś na pytanie o wrażenia z jazdy taśmą bagażową powiedziała, że nie było tak źle, tylko raz nie wiedziała, czy ma skręcić w lewo czy w prawo...

Musztarda z lekką nutką dekadencji

Ona do mnie, czy lubię słodką musztardę. Nie wiem, nigdy nie próbowałam. Luby też nie wie. Ona więc obiecała, że przyniesie mi musztardę w sobotę, co by jej nie wyrzucać (bo musztarda była do parówek, a parówki... wyszły).
- A dlaczego nie dasz Jemu? - pytam jeszcze.
- Bo jest w niej miód - stwierdza Ona i dodaje po chwili - Aż tak się na niego nie gniewam.

Gwoli wyjaśnienia - On jest uczulony na miód, dobrze że nie na inne słodkości.

Orzechy i podgatunki

Gdy w portfelu 4 zł, pojawia się dylemat. Czy kupić jedną bułkę za 3,50 zł, czy też dwa pączki po 1,50 zł każdy. Nie było pączków, ale za to kupiłam dwie drożdżówki, o czym poinformowałam Lubego.
- Jedna była z kokosem i w dodatku była posypana kokosem, a druga orzechowa posypana orzeszkami - relacjonuję stan drożdżówek.
- A jakby tak były posypane na odwrót? Kokosowa orzechami, a orzechowa kokosem? Bo to... orzech kokosowy! - wypalił dumny z żartu językowego.

KUL

Podobno dnia wczorajszego nasz Miłościwie Panujący rozwiązał w jakimś swoim przemówieniu skrót KUL jako Katolicki Uniwersytet Ludowy.
Jaki kraj, taki terrorysta. Jaki kraj, taki prezydent?

Rzecz o Werbenie (po raz kolejny i nie ostatni)

Wyjątki z książki Terry'ego Pratchetta "Kot w stanie czystym".

"A więc wzięliśmy kota, bo właściwie wcale nie lubimy kotów."
Mój Luby wziął Kota, bo miałam kolejny atak stanu zbliżonego do ostrej depresji, a poza tym bardzo chciałam mieć Kota, choć wcale nie lubił kotów.
W chwili, gdy to piszę, z przedpokoju znów dobiega dziwny hałas. Sprawdzę, co to.

To Werbena, nie ma co do tego wątpliwości. To jest ta chwila, gdy zwykle leży w łóżku i gryzie moje stopy przed snem, ale teraz nie leżę w łóżku, więc musi odreagować. Zrzuca więc moje kapelusze i rękawiczki z wysokiej półki i gryzie je zawzięcie.

"Koty są... no, kotami (...). Ponieważ jedyne czynności, do których wykazywały jakąkolwiek skłonność, polegały na chwytaniu różnych rzeczy i spaniu, nikt nie zadawał sobie trudu, by majstrować przy nich i przerabiać na cokolwiek innego (...). Koty były hodowane w celu wzmocnienia praktycznie jednej tylko cechy, czyli ogólnej kotowatości."

"Koty są całkiem inne (...). Cały gatunek w zasadzie jest podzielony między 300 kg pasiastych mięśni, które potrafią powalić antylopę, a 5 kg mruczenia. I nigdzie nie znajdziemy kota z Piltdown - brakującego ogniwa kociej ewolucji. Pewnie, istnieje kot dziki, ale wygląda całkiem jak przeciętny, udomowiony i pręgowany zwierzak, który dostał cegłą po głowie i się z tego powodu rozzłościł. Nie, musimy się z tym pogodzić. Koty się po prostu pojawiły. W jednej chwili nie było niczego, a w następnej Egipcjanie oddawali im cześć, mumifikowali je i wznosili dla nich grobowce. Faraon nie będzie przecież babrał się z łopatą w smętnym zakątku ogrodu za szopą z narzędziami - nie wtedy, kiedy 20 000 ludzi i stosy belek akurat nie mają nic do roboty."

"W praktyce najbardziej popularne imiona Prawdziwych kotów są całkiem długie i brzmią mniej więcej: Aaarghwynochastądtydraniu, Mamocośokropnegosiedzipodłożkiem i Noiniepowinieneśtusiedzieć."

Werbena rzadko jest nazywana Werbeną. W chwilach czułości szepczę jej do ucha: Werbenciu, Aniołku, Pusiu, Słoneczko, Pusiu... Pusiu. To moja Pusia. W częstszych chwilach, gdy budzi się we mnie żądza mordu, jestem bardziej kreatywna. Wtedy pojawia się: Diable, Bestio, Potworze, Tywrednebydlę, Znowupolujenanaszszafy, Auuuu!,Aaaa!, Werbenaaa! Won!. Itp., itd. Arsenał się nie kończy, a co dzień dochodzą nowe zawołania.
Ale tak naprawdę reaguje tylko na: Werbenko!, Kota!, [dźwięk otwieranej lodówki], [dźwięk unoszącej się z podłogi miski].

Po więcej szczegółów zapraszam do Terry'ego. Jak ktoś ma Kota, to zrozumie, jak nie ma - ku przestrodze (choć pewnie i tak nie uwierzy).

Komplemenciarz

Mamy pewnego znajomego, który jest kimś, kogo określa się mianem "wieczny student". Gdy Luby przyszedł na studia, B. był na III roku, gdy ja dwa lata później przyszłam na studia, B. był na III roku. Obecnie skończyłam studia, a B. udało się awansować na IV rok. Co by o nim nie mówić, jest bardzo miłym człowiekiem, a ostatnio za każdym razem, gdy mnie widzi, okrasza mą osobę jakimś miłym stwierdzeniem.

Zestaw: Biała bluzka, biała spódnica, sandałki, włosy przewiązane białą opaską.
- Wyglądasz jak dobry duch Instytutu.

Zestaw: Czarno-szary sweterek z lekko bufiatymi rękawkami, do tego długa koronkowa spódnica-syrenka, sandałki.
- O, emploi księżniczki andegaweńskiej.

Zestaw: Luźna bluzka w kolorze morskim, z kategorii "etnicznych", z dużą ilością metalowych i szklanych pierdołek do ozdoby, dżinsy własnoręcznie podwinięte na wysokość łydki, czarne buty "oficerki", włosy spięte w luźny koczek na karku z asymetrycznym przedziałkiem i grzywką opadającą na jedną stronę czoła:
- Widzę, że tradycje dobrego kina amerykańskiego z lat 70. nie umarły.
Moja nierozumiejąca mina.
- Chciałem tylko powiedzieć, że wyglądasz ślicznie.

Tak, tak, tak. Mile to łechcze moją kobiecą próżność.

Fryzjer a sprawa polska

W naszej części sekretariatu pracują dwie blondynki i dwie brunetki (w tym ja). Brunetka R. do blondynki K.:
- Patrz, jakie A. ma włosy...
- Śliczne... i te refleksy...
- Ty też takie miałaś, jak byłaś młoda.
- Miałam takie, jak mnie było stać na fryzjera - K. zastanowiła się chwilę - Ale potem zaczęłam pracować w Instytucie Historii.
- A wcześniej?
- Wcześniej dostawałam stypendium studenckie.

Macanko na bis

Druga niedziela, a ja znowu u Niej i u Niego na obiedzie. Lasagna panieńska w ramach dnia panieńskiego, który był z kolei zorganizowany w zamian za wieczór panieński tuż po wieczorze kawalerskim, a na którym to dniu czyli lasagni pojawili się Panowie.
Ona wydaje dyspozycje obiadowe z pokoju:
- Kochanie, wsadź proszę wykałaczkę i sprawdź, czy lasagna jest mokra!
Zerkam bez przekonania na Nią.
- Bo jak jest mokra, znaczy, że jeszcze niegotowa - tłumaczy mi Ona.
Wraca On:
- Jest mokra i ciepła - uśmiecha się jak rasowy zboczeniec.
A ja głodna.
Ale było pysznie.

Wyrwane z kontekstu. Polska codzienność

Pani w okolicach czterdziestki do słuchawki telefonu komórkowego:
- Nie, nie zapłacę panu teraz. Dopiero, kiedy uda mi się odzyskać dom!

*****

Młoda matka do swej góra trzyletniej córki, ciągnąc ją po schodach do działu z książkami Empiku:
- Musisz wybrać sobie coś wartościowego.
- Ja chcę czekoladę! - mamrocze dziecko na skraju płaczu.
- Może nie pamiętasz, ale rozmawiałyśmy już na ten temat.
[Oto przykład, co, skądinąd słuszna akcja "Czytaj dzieciom", może zrobić z mózgiem przewrażliwionej i pokręconej matki z przerostem ambicji]

*****

Dziewczyna do chłopaka, który podskakiwał przed nią, udając małpę:
- Pamiętaj, że jesteśmy w cywilizowanym kraju i w cywilizowanym miejscu.

Męskie definicje

Mobbing - rzeczownik odczasownikowy; oznacza dręczenie przez moby.

No comments.

Zabawka

Leżę sobie z rana w łóżeczku w pozie tzw. "rozwalonej". Kota czai się w fałdach koca, po czym z miauknięciem rzuca się, by pod tenże koc zanurkować i drapnąć mnie w palec. Kończy się to dzikim wrzaskiem. Moim, żeby nie było wątpliwości. Kota skonsternowana schodzi na podłogę, po czym wczepia pazurki w moje włosy i ciągnie.
- Wer-be-naaaa! - krzyczę.
- Ona się tylko z tobą bawi - zauważa Luby - Albo tobą. Noo... to prawie jak z tobą.

Pchli Targ otwarty

Niniejszym oficjalnie otwieram bramy wszystkiego, co można załatwić Pchlim Targiem, co jest połączeniem pchlego targu i targu krakowskiego. Bzdurna zabawa słowami, wiem. Niemniej zapraszam gorąco. Do pisania, komentowania, a przede wszystkim do dzielenia się pomysłami i wrażeniami.
No i nieodmiennie zapraszam do degustacji w towarzystwie mej skromnej osoby.
Unikająć pytań - Xenopsylla to pchła szczurza, bo ponoć jestem z roku Szczura. Poza tym brzmi lepiej niż Pulex, czyż nie?

Pchli Targ otwarty!

Macanko

Ona do Niego:
- Kochanie, idź pomacaj tiramisu... czy stwardniało.
Luby:
- Im więcej będziesz macał, tym będzie twardsze.

Po chwili:
- Macasz?
- Macam - dobiega z kuchni.
- I co?
- Podoba mi się.

Oh, Renee!

Dziś na mszy ksiądz przedstawia gościa:
- Jest z nami ojciec Renee z Massachusetts. Witamy ojca. Welcome to... - następuje długa pauza - ... i tak dalej. Nie umiem angielskiego.

Profesor Józef Wolski

Odchodzi od nas coraz więcej uczonych, którzy swym dorobkiem wzbogacili polskie nauki historyczne, a swoją osobowością świat akademicki. Dziś zmarł profesor Józef Wolski, zwany przez pracowników i studentów "Dziaduniem Wolskim", przeżywszy 99 lat.

Studia na Uniwersytecie Jagiellońskim ukończył w roku 1932 i od tego czasu był nieodłącznie związany z tą uczelnią (z krótkimi przerwami, gdy wykładał na Uniwersytecie Łódzkim i Wrocławskim). 6 listopada 1939 roku został aresztowany w ramach Sondeaktion Krakau. Po wypuszczeniu w 1942 roku był jednym z tych, którzy tworzyli polskie podziemie edukacyjne, a po 1946 roku wrócił do pracy na Uniwersytecie. Był dziekanem Wydziału Historyczno-Filozoficznego, członkiem wielu stowarzyszeń i instytucji historycznych, m. in. PAU, PAN i PTH.
Zajmował się historią Grecji klasycznej, epoką hellenistyczną oraz Iranem Arsacydów. Napisał m. in.:
* Starożytność (1965, kilka wydań)
* Atlas historyczny świata (1974, kilka wydań)
* L'empire des Arsacides (1992)
Został odznaczony m.in.: Krzyżem Kawalerskim i Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski i Medalem Komisji Edukacji Narodowej.
W 2004, w 65. rocznicę wydarzeń Sonderaktion Krakau, był ostatnim żyjącym spośród aresztowanych.

Dziadunio Wolski zawsze pozostanie we wdzięcznej pamięci nie tylko historyków. Niech spoczywa w spokoju.


Profesor Józef Wolski

Podanie

Czwartek. W naszym sekretariacie dzień święty, jak to ujął dyrektor: "Lepiej się wtedy pod drzwiami, drodzy studenci, nie pokazujcie." Ja już pomijam, że jest 8.30, czyli nawet w normalny dzień półtora godziny do otwarcia. Wchodzi student, niepomny, że 8.30, że czwartek (dla niekumatych i obcych wisi kartka z godzinami przyjęcia na drzwiach), podchodzi do naszej kochanej R.
R, jak to R., unosi wzrok znad okularów:
- A pan tu czego?
- A bo ja chciałem zapytać, jak napisać podanie do dyrektora.
- Proszę pana, pan wie, jaki dziś jest dzień? Do widzenia.
- A to se sam napiszę! - rzucił student R. w twarz niemalże jak rękawicą.
Rękawica nie została podjęta, za to gremialnie parsknęłyśmy śmiechem.
Sfochany student wyszedł.

"Kurdę, no...", czyli "Ja chcę tu studiować"

Odbieram telefon ze standardowym "Instytut Historii, słucham". I słyszę:
- No, hej, dzwoniłaś do mnie z tego numeru?
Zatkało mnie na moment.
- Ale... kto mówi? - "Zapytam", myślę sobie, "koleżanek, która dzwoniła do bezczela".
- Kurdę, może byś się pierwsza przedstawiła, co?
Zatrzęsło mną, ale przedstawiłam się nieco ostrzejszym tonem. Kiedy wreszcie dotarło do niego niemal przesylabizowane moje imię, nazwisko i miejsce pracy, trochę złagodniał i raczył podać swoje nazwisko.
Bogowie... to nasz nowy narybek.

Niecenzuralnie

- A Koty są takie... jakie to było słowo... na "k" - zastanawia się Ona.
- Pewnie ... - podpowiada Luby powszechnie znanym określeniem na panią negocjowalnego afektu.
- Miałam na myśli konformistyczne - stwierdziła z oburzeniem Ona.

Dylematy z maszyną w tle

Ona referuje nam coś zawzięcie, w pewnym momencie stwierdzając:
- A w ogóle "pociupciać". Jakie to fajne słowo.
- Aha. Jak maszyna ciupciająco-ssąca - przypomniałam sobie "Nagą broń".
- Nieprawda, bo ssąco-ciupciająca - oburzył się On.
- Nie, bo ciupciająco-ssąca - nie zgodziłam się.
- Na pewno była ssąco-ciupciająca.
- Pewnie używali dwóch różnych - podsumował Luby, patrząc porozumiewawczo na Nią.

Rozmowy makabryczne

Ona i On bawią się (z) naszą Kotą. Nagle On stwierdza:
- Ale wiecie, to dobry układ. Nie musimy jej karmić, nie musimy po niej sprzątać, przychodzimy od czasu do czasu i wtedy możemy się pobawić.
- Jak w zoo - dopowiada Ona.
- Albo w domu dziecka - kontruje On.
- Albo w przedszkolu. Jesteś pedofilem, to zostajesz przedszkolankiem.

Czy to pies, czy nie pies?

Wracamy z przystanku. Wtem Luby szturcha mnie.
- Patrz, pies cię śledzi. Nie z tej strony, z prawej - strofuje mnie.
Oglądam się przez ramię.
- To nie pies. To pekińczyk.

Cytat polityczny

"Zamiast społeczeństwa obywatelskiego, z szeroką klasą średnią, czyli warstwą społeczną tworzoną przez ludzi żyjących z pracy własnych rąk, materialnie niezależnych od państwa, ponoszących odpowiedzialność za swoje wybory i przez to niepodatnych na socjalną demagogię i populizmy - zamiast takiego społeczeństwa zbudowano w początku lat dziewięćdziesiątych ekonomiczne podstawy kapitalizmu w stylu latynoskim, z wąską grupą potężnych oligarchów i rzeszą całkowicie wydziedziczonej biedoty, z natury swej tworzącej nieprzewidywalny i podatny na wszelkie oszustwa motłoch."

Rafał A. Ziemkiewicz, "Polactwo", Lublin 2004, s. 81

Klimakterium

Jedziemy samochodem z dyrektorem Ropuchem. Przepisowe 60km/h, kulturalna rozmowa na temat najdroższej kawy świata produkowanej gdzieś na Jamajce czy innym Suahili z odchodów jakichś robaczków, gdy nagle wyprzedza nas samochód dyrektora od Liftingu. Nic to. I tak dojechaliśmy go po chwili, gdy utknął za sznureczkiem trzech samochodów. Chwila konsternacji, ale wróciliśmy szybko do rozmowy. Dyrektor L. z iście ułańska fantazją i polską skłonnością do łamania przepisów, wyprzedził wszystkie trzy i odjechał w siną dal.
Dyrektor Ropuch z właściwym sobie spokojem wzruszył ramionami.
- Ja nigdy tak nie będę jeździł, on ma silniejszy silnik. A może to klimakterium? W tym wieku trzeba sobie co nieco udowodnić.

Rząd i czarne dziury

Wbrew pozorom nie będzie o rządzie i dziurach budżetowych.
Trochę się spóźniłyśmy. Wchodzimy do maleńkiej, pogrążonej w całkowitej ciemności sali kinowej i szukamy rzędu II, miejsca 3 i 4. Ona świeci komórką, mamrocząc bez przerwy, że "nic nie widzi". Ja nie świecę, bo nie jestem w stanie znaleźć komórki.
- Czy rząd drugi jest z tyłu? - szepce Ona.
- Chyba z przodu - odszeptuję ja.
Idziemy do przodu, ale nijak nie możemy znaleźć tego przeklętego rzędu. Zaczął się film.
- O, jest trochę światła - szepce ponownie Ona. Ale co z tego? Rząd drugi zapadł się pod ziemię.
W końcu pochyliłam się ku jakiejś kobiecie.
- Przepraszam, a panie w którym rzędzie siedzą?
- No jak to w którym? W drugim przecież! - podniesionym tonem wyraziła swe oburzenie niewiasta.
Nie pozostało nam nic innego, jak schować do torebek naszą asertywność i grzecznie zasiąść tuż pod srebrnym ekranem.

O, mamma mia!

Byłyśmy (znaczy Ona, Agat i ja)na babskim wieczorze, na babskim filmie i babskiej kawie (choć tylko jedna z nas piła kawę, no ale tak się przecież mówi...). Ja jadłam banana w czekoladzie, który skłonił nas do przemyśleń na temat męskiego przyrodzenia. Mniejsza...
Film "Mamma mia!", mimo obaw narosłych po niechlubnych komentarzach i recenzjach, okazał się obrazem uroczym. Popłakałyśmy trochę, pośmiałyśmy się więcej. Aktorki śpiewały ładnie, aktorzy mniej, ale oni mieli robić wrażenie i świecić klatami. Poza tym półtora godziny Abby, jak ktoś lubi, to się spodoba. Aż nóżki się podrywały do tańca (You are the dancing queen, young and sweet, only seventeen! To była piosenka, którą mi zadedykowano w trakcie mojej "osiemnastki", bo podczas imprezy faktycznie miałam 17 lat), a usta otwierały do śpiewania. I chyba każda z nas coś tam sobie nuciła. Ogólnie polecam, film bardzo ciepły, o miłości, jak dla mnie w klimacie "Pod słońcem Toskanii", ogrzewa w takie obleśne, pochmurne dni, jak dziś.
A potem była rozmowa na temat uwolnienia kobiecości... oj, chyba musimy to częściej powtarzać.

Carta blanca

Siedzimy w kinie i oglądamy KOLEJNĄ reklamę. Tym razem samochodów firmy F. Reklama utrzymana w bieli, męski głos pyta: "A gdyby tak zacząć wszystko od nowa? Od białej kartki?"
Przez tę biel jedzie turkusowy samochód. Jak na mój babski gust nie różnił się niczym od innych, ale chcę się upewnić. Zatem, gdy padło: "Wybierz nowego F.", pochyliłam się do Lubego.
- A czym ten samochód różni się od innych?
- Pewnie... jest zrobiony z białej kartki - wypalił Luby.

Niezobowiązująco

Luby się struł. Cierpi. Mina nieszczęśnika.
- Zrób mi herbatę - zarządziło biedactwo.
- Jaką? - wołam z kuchni.
- Taką... niezobowiązującą.

Rozmowy w tramwaju

A pośmieję się ze społeczeństwa.
Z cyklu "Polaków rozmowy (niekoniecznie nocne) w środkach komunikacji miejskiej":

Matka i synek (na oko dziewięcioletni). Matka rozmawia przez telefon:
"Tak? Tak, jestem w tramwaju? Gdzie? Nie wiem (patrzy przez okno). Ale zaraz zapytam pana kierowcę. A nie, nie zapytam. Tu mam eksperta."

To mi przypomina pana z lotniska, który na pytanie "Dokąd leci", odpowiedział: "Nie wiem." Sweeet mama...

Matka po raz drugi:
"Synku, potrzymaj mi torbę, bo ręki nie mam."
Kapitanowa Hakowa?

The brigth side of life?

Pomyślałam sobie wczoraj, że ciężko się żyje w Polsce. Nie mamy zwyczaju, jak choćby Amerykanie mówić "I'm fine", "Everything is OK". Właściwie dlaczego? Dlaczego zawsze słyszymy, że źle, że boli, że wszystko nie tak. Dlaczego nigdy nie jest dobrze? W tym blogu miało być dobrze, miało być jasno i słonecznie. A szklanka miała być zawsze pełna do połowy, nigdy pusta.
Ale nawet w moim życiu przychodzi przesilenie, moment, kiedy nie mogę powiedzieć: "OK". Teraz jest taki moment właśnie. Nie będę narzekać, nie będę w kolejnych wpisach użalać się nad swoim beznadziejnym życiem. Ciężko się żyje w kraju ponuraków. Nie przyłożę do tego ręki.
Dlatego zawieszam pisanie, opuszczam moją jaśniejszą stronę życia do czasu, aż będę znów umiała się uśmiechać.

Reduta szczurona

Szczur zginął. Zabiła go pogoń za dobrobytem. Jak niegdyś nasi praojcowie w czasie polowań na mamuty, tak teraz on - by przeżyć, poświęcił życie. Paradoks Losu? Kpina Fortuny? Jego ostatnią redutą była pułapka na myszy. Uczcijmy go minutą ciszy i dwoma herbatnikami.
Zaznaczam, że ze zgonem szczura nie miałam nic wspólnego.

Szczur

Długo by tłumaczyć. Zaczęło się jakieś trzy lata temu, gdy prof. Sz. został aresztowany pod zarzutem kradzieży starodruków i inkunabułów z jednej z bibliotek klasztornych. Zrobiło mi się nijako, bo bardzo prof. Sz. lubiłam, ceniłam jako wykładowcę i niebanalnego naukowca. Cholernie niebanalnego, jak się okazało.
Jakiś czas później w magazynie w piwnicach Instytutu zagnieździł się szczur, gryzoń, żeby nie było wątpliwości. Gdy dowiedział się o tym mój promotor, pobiegł do pań sprzątających z paniką niemalże: "Szczur, szczur! Szczur w Instytucie! Trzeba ratować książki!". Po niedawnej aferze z profesorem Sz. panie sprzątające dość sceptycznie podeszły do tego apelu.
A wczoraj dowiedziałam się od Pani Marylki (instytutowej Burdelmamy, jak nazywa ją mój ulubiony cynik), że "ktoś zjadł jej herbatniki!". Po południu udało się zidentyfikować winnego. Mamy nowego szczura. Na razie (stan na dzień 26 sierpnia a.D. 2008, godziny poranne) ustaliliśmy, że "jeszcze nie zjada dokumentacji", ale obława trwa. Zostałam wyznaczona do humanitarnego pozbycia się gryzonia, kiedy zostanie schwytany.
Proszę nie pytać, czy ja pracuję w poważnej instytucji państwowej.

Głowa

Dzwonek telefonu za uchem o 6 rano. Mama. Mecz Polska-Rosja w siatkówkę i mam oglądać. Wrr... niech będzie. Zwlokłam się z łóżka, znalazłam pilota i postąpiłam zgodnie z poleceniem rodzicielki. Opuśćmy zasłonę milczenia na pierwszy set.

W drugim nasi wreszcie zabrali się za grę. Semen Połtawski (który nota bene wygląda jak Kozak, tylko mu osełedec zafundować i hajdawery)został zablokowany.
Komentator: No, panowie, jeszcze kilka takich piłek i wybijemy Połtawskiemu siatkówkę z głowy.
To się nazywa gra fair play.

Kilka akcji dalej. Wlazły serwuje z prędkością 114 km/h na Połtawskiego.
Luby: No i dlaczego nie trafił go w głowę?
Ja: Racja, wtedy na pewno byśmy mu siatkówkę z głowy wybili.

Made in China

Olimpiady ciąg dalszy. I pierwsze medale. Wreszcie.
Niedziela pod znakiem wioślarstwa.

Opowiastka 1:
Wyścig czwórek lekkich, wygrali Duńczycy, Polacy na drugim miejscu. Tuż za linią mety jeden z wioślarzy wpadł do wody.
Komentator: Ratownik czeka. Jeszcze nie wie, czy zawodnik sie topi, czy po prostu cieszy.

Opowiastka 2:
Wyścig czwórek bez sternika, wygrali Polacy, ceremonia dekoracji.
Wszyscy uradowani, ja wzruszona. Patrzymy, jak jeden z Polaków odbiera medal, a potem ogląda go z wyjątkowym zainteresowaniem z obu stron i pokazuje koledze.
Ja: Hmm... co on robi?
Luby: Pewnie mówi: "Patrz, made in China".

Opowiastka 3:
Wyścig na 200 m motylkiem. Prowadzi oczywiście Phelps, na drugim miejscu Laslo Cseh.
Babiarz: Phelps, Phelps! A na drugim miejscu Cseh! Niech państwa nie zmyli, że mówię "czech", bo tak naprawdę to Węgier, tylko...noo...nazywa się Cseh!

Komentarze niepoprawne

Oglądałam relacje olimpijskie z meczu siatkarek i tenisistów. Dialog komentatorów i gości:
Kurzajewski: To co, Panowie, doszukujemy się podobieństw między siatkówką a tenisem?
Gość I (trener Niemczyk): Hmm...
Gość II (nie znam): No mamy siatkę i piłkę...
Kurzajewski (bez przekonania): No tak.
Niemczyk: A wiecie, co bracia Kaczyńscy robią na korcie tenisowym?
Kurzajewski (niepokój w głosie): Ale tak w telewizji? Czy to wypada?
Niemczyk (z niewzruszoną mina godną Tommy Lee Jonesa vel Johna Wayne'a): Grają w siatkówkę.

"Centralne" przygody

Wczoraj późnym wieczorem dostaliśmy sms-a od Niego, który leci do Portugalii.
"Central Wings sucks. Mieliśmy wylecieć o 19.55, do 21.30 mówili o opóźnieniach. Teraz już wiemy, że lot będzie jutro o 6. I nadal nie mamy bagaży. Hard core."
Komentarz Lubego: "A tyle razy ostrzegałem..."
Dziś rano: "Mamy szczęście. Pomijając opóźnienie (15 minut temu mieliśmy odlecieć, a nie skończono jeszcze odprawy), to właśnie zarządzono... ewakuację budynku."
Patrzę na Lubego:
- Co mu odpisałeś?
- Że ostrzegałem, nie lataj Centralem. I napisałem mu motto linii: "Na czas, na miejsce, na niby."
- Teraz mają nowe motto: "Radość życia, radość spadania" (właściwa wersja brzmi: "Radość życia, radość latania").
- Nie, no może nie będę mu tego pisał przed lotem.
- Masz rację, to po.

Kciuk na kaca

Spotkaliśmy się w niedzielę z naszymi przyjaciółmi, z których jeden właśnie wrócił z długich wojaży po Ameryce Południowej. Oczywiście takie powroty owocują posiadówkami przy piwie i inszych napitkach do białego rana, a pobudka często gwałtownym pragnieniem i bólem głowy.
- I wiecie...budzę się i czuję...kur...jak mnie głowa boli. Myślę sobie - pięknie, tylko tego brakowało... otworzyłem oczy i widzę, że spałem z kciukiem wbitym w czoło. Odsunąłem go od głowy - ból minął jak...jak ręką odjął.

Motylek

Opowiadałam Lubemu, jak do mieszkania wpadł motylek i jak próbowałam go wygonić, a Kota zjeść.
- W końcu zniknął. Nie wiem, co się z nim stało.
- Kota go zjadła - skonstatował Luby, przyglądają się Werbenie ukrytej na Benjaminem i polującej na nas.
- Nie! Pewnie wyleciał!
- Nie, zjadła go. Patrz na jej minę. Wygląda, jakby zjadła motyla.
Wydawało się, że temat się wyczerpał, ale dziś z rana Luby dorwał Kotę i zaczął ja tarmosić.
- Co tam masz? Dawaj, co tam znowu jesz? - wyciągnął jej coś z pyszczka i strząsnął z dłoni z obrzydzeniem - Blee...ohyda, jakaś ćma, czy coś.
Spojrzałam na truchło.
- Aha, to ten motyl z wczoraj.
- Schowała go sobie na później - mruknął Luby z nadal niewyraźną miną.

Morgan

W radiu padła wiadomość dnia: Morgan Freeman się rozwodzi! Jak poinformowała nas dziennikarka, aktor, obecnie 78-letni, znalazł sobie 32-letnią dziewczynę i dla niej postanowił zostawić dotychczasową żonę. Oczywiście wywołało to zgryźliwe komentarze moich koleżanek:
- W wieku siedemdziesięciu lat to już by sobie mógł darować...
- Siedemdziesięciu ośmiu!
- To tym bardziej.
- Facetom zawsze palma odbija. Prędzej czy później.
- Dlatego codziennie sobie to powtarzam, żeby uniknąć rozczarowań.
- Ale trzydziestkę?
- A czemu nie? Baba potrzebuje bankomatu.
- A facet? Poogląda sobie, podotyka...no bo co innego może zrobić?

Badania interdyscyplinarne

Prowadzimy z Lubym ożywioną dyskusję na temat świętego Stanisława (jak zwykle zresztą, gdy musimy na mszy wysłuchać litanii o "przenajświętszym bezbożnie zamordowanym przez okrutnych siepaczy męczenniku"). Doszliśmy do wniosku, że Kościół chyba nie zapoznał się z najnowszymi badaniami Mariana Plezi, potem ja pokrótce przedstawiłam Lubemu moje wnioski dotyczące wizji śmierci biskupa u Galla i Kadłubka, pogadaliśmy o ideologii "zrastających się ciał" (Gniezno miało Wojciecha, więc Kraków chciał mieć Stanisława), a ja na koniec rzuciłam:
- No wiesz, gdyby ci nagle całe wojsko zrejterowało z pola bitwy, bo ich żony puszczały się ze służbą, to też byś się wkurzył.
- Pewnie, że bym się wkurzył. Żony na pal. Na przykład w takim "Warhammerze"... jakby mi moje dwa wypieszczone oddziały marines uciekły, bo ich żony...hmm...oni nie mają żon - zmartwił się Luby.
- Załóżmy więc hipotetyczną sytuację, że mają.
- Więc gdyby moje oddziały zdezerterowały, bo ich żony puszczały się na boku z Eldarami, to bym ich wystrzelał. I żony bym wystrzelał. I Eldarów.
- Nie, wczytałbyś grę.
- Tak. A potem bym wystrzelał.

Rozmowy kontrolowane

Wczoraj w okolicach 22.00 dzwoni telefon.
- Pani Aniu, profesor Ożóg z tej strony. Sprawdziłem pani projekt i musi pani...
Tu nastąpił ciąg uwag na temat: metody badawczej ("Koniecznie proszę uwzględnić metody źródłoznawcze i filiację kronik!"), tytułu pracy ("Bo jedno słowo jest nie tak"), nomenklatury ("Dla jasności niech pani jednak używa określenia Gall Anonim") itd.
Słuchałam nieco nieprzytomna, ale poprawiłam, jak kazał, bo "Na jutro muszę pani napisać tę opinię".
Luby patrzył na mnie ciężko, bo podejrzewa mnie o ukryty romans z moim promotorem. Głuptas.

Anegdotki made by Balice

Lotnisko w Balicach generuje wiele sytuacji wartych utrwalenia. Większość z nich przynosi do domu Luby, ale dziś usłyszałam dwie od koleżanki w pracy. Może niekoniecznie dotyczą Balic "in personam", ale na pewno spraw okołolotniskowych.

Anegdotka I - w samolocie znanej i lubianej linii lotniczej (załoga anglojęzyczna):
Pasażer: Przepraszam bardzo, gdzie aktualnie jesteśmy?
Stewardessa (z szerokim uśmiechem właściwym stewardessom): W Brukseli, w Niemczech.
Chwila konsternacji.
Steward (szeptem): Bruksela jest w Belgii.
Stewardessa (wciąż się uśmiechając): Tak, w Belgii.

Anegdotka II - w autobusie krakowskiej linii miejskiej:
Pasażer, nie Polak, stoi i oślim wzrokiem wpatruje się w automat sprzedający bilety, zastanawiając się, czy wybrać: "ulgowe gminne", "ulgowe ustawowe", "normalne", "godzinne", "godzinne ulgowe", "rodzinne", "weekendowe" i jeszcze kilka innych. Kiedy w końcu zdecydował się (pewnie drogą losowania), podszedł do kierowcy, by zadać pytanie o trasę:
Pasażer: City center? City center?
Kierowca: Tak, tylko będzie pan musiał podejść kawałeczek.

Pozostawiam do osobistej refleksji.

Kotus

Nie mogłam spać dziś w nocy, a Kota na dodatek dostała kompletnego wścieku, tak że biegała w szale nawet na sam dźwięk swego imienia. Niemniej, gdy wrócił Luby, byłam już w stanie lekkiego otępienia umysłu. Chyba chciałam mu zrelacjonować pokrótce jej wariactwa, ale jak zwykle o tej porze, bredziłam nieco.
Rano Luby mnie pyta:
- Coś Ty w nocy wygadywała? O jakimś krinosie?
- A bo chodziło mi o to, że Kota wyglądała, jakby zaraz miała zmienić formę z lupusa w krinosa - wymamrotałam, nakładając pastę do zębów.
Luby przyjrzał się krytycznie stworkowi, który właśnie z zawzięciem gryzł sznureczek od mojej tiulowej haleczki.
- Ta. Lupusa. Chyba raczej kotusa.

Ciąża domniemana

Kupiłam sobie ogóreczki małosolne i zadowolona zaczęłam zagryzać przed komputerem. Luby spojrzał na mnie z niepokojem.
- Kochanie, co Ty jesz?
- Ogórki małosolne - odpowiedziałam z pełnymi ustami.
- A masz może ochotę na lody?
- Hmm... w sumie są w zamrażarce... - zaczęłam rozważać moje popołudniowe menu.
- Kochanie, chcesz mi o czymś powiedzieć? - Luby zaniepokoił się nie na żarty.
***********
Luby sięgnął łapką, złapał ogórka i pożarł.
- Nie lubię ogórków małosolnych - stwierdził, wycierając palce.
- To czego mi zabierasz!? - obruszyłam się, że mnie pozbawia obiadu.
- Bo chciałem się przekonać, że naprawdę ich nie lubię - mruknął i sięgnął po następnego.
- To czemu jesz, skoro nie lubisz?! - wkurzyłam się nie na żarty.
- Bo te są całkiem dobre.

Nie tą stroną

Kota wskoczyła na oparcie mojego fotela. Luby ją czule drapał, a ja przyłożyłam ucho do jej brzuszka.
- Ooo...jak mruczy...aż ucho boli - rozczulam się - Tylko dlaczego tą stroną? Myślałam, że ona mruczy gardziołkiem a nie dupą?
- Pewnie właśnie pierdzi - stwierdził Luby z cwaną miną.

Ad vocem

Do poniższego.
Fikus chyba po prostu zostanie "Benjaminem", bo minęły dwa dni, a nie padło żadne inne imię. Ani specjalnie, ani spontanicznie.
A, i dowiedziałam się, że powoduje przeczyszczenie.
Smacznego, Werbenko. A ja będę sprzątać.

Fikus czy fiskus?

Dostałam wczoraj fikusa benjamina, bardzo ładne drzewko w doniczce, z którym paradowałam przez miasto i w środkach komunikacji miejskiej. Po drodze zawarłam znajomość z jedną panią w średnim wieku i jedną panią w wieku podeszłym i wywołałam poruszenie na poczcie. Przy dźwiękach soundtracku z "Amelii" dotarłam do mieszkania, postawiłam roślinkę na pralce w łazience i zamknęłam drzwi na głucho. Przez pół nocy zastanawiałam się, gdzie postawić fikusa, by go Kota nie dopadła, nie obgryzła i się nie struła. Wydaje mi się, że najlepszym miejscem jest parapet za oknem, ale jest dość zimno.
Z bólem serca umieściłam donicę na półeczce nad łóżkiem. Werbena już tam była...
Luby zmierzył ją Wszystko-Wiedzącym-Spojrzeniem, potem mnie spojrzeniem: "O, Boże, kobieto..." i stwierdził:
- Kochanie, samobójstwo można popełnić na wiele sposobów. Ciekawe, kiedy mi donica wyląduje na donicy.

Roślinka nie ma jeszcze imienia, na razie jest nazywana "Fikusem" albo "Moim kwiatuskiem" (pamiętam, że w środku nocy, gdy Luby wrócił z pracy, jęknęłam pełnym żałości głosem: "Nie daj jej zjeść mojego kwiatkaaa...").

Jak podac kotu tabletkę

Jeszcze coś wygrzebane z sieci a propos słodkich futrzaków. Kto nie ma kota i tak nie uwierzy:


1. Złap kota i trzymaj go mocno. Ułóż go sobie na kolanach, głowa kota na Twoim ramieniu, jakbyś karmił niemowlę z butelki. Pewnym głosem powiedz: "Dobry kotek".
2. Wrzuć kotu tabletkę do pyszczka.
3. Zdejmij kota z żyrandola, a pigułkę spod kanapy.
4. Powtórz instrukcje z punktu 1., tym razem przytrzymując przednie łapki kota lewą ręką, a tylne prawym ramieniem. Wciśnij kotu tabletkę do pyszczka używając prawego palca wskazującego.
5. Wyciągnij kota spod łóżka. Otwórz opakowanie i weź nową tabletkę. (Oprzyj się pokusie wzięcia nowego kota).
6. Ponownie powtórz instrukcje z punktu 1., z taką zmianą, że gdy już uda Ci się umieszczenie kota w pozycji niemowlęcej, usiądź na brzegu krzesła, pochyl się nisko nad kotem i używając prawej ręki otwórz kotu pyszczek podnosząc górną szczękę kciukiem i palcem wskazującym.
7. Szybko wrzuć tabletkę. Ponieważ Twoja głowa znajduje się na kolanach, nie będziesz widział, co robisz. W sumie nie ma różnicy.
8. Pozostaw kota wiszącego na zasłonach. Pozostaw tabletkę w swoich włosach.
9. Jeśli jesteś kobietą, porządnie się wypłacz. Jeśli jesteś mężczyzną, porządnie się wypłacz.
10. Teraz się opanuj. W końcu kto tu rządzi? Zlokalizuj kota i tabletkę. Przyjmując pozycję z punktu 1., powiedz zdecydowanym głosem: "W końcu kto tu rządzi?" Otwórz kotu pyszczek, weź tabletkę i... ups!
11. Nie działa, prawda? Usiądź i pomyśl. Aha! Wszystko przez te pazury!
12. Wyjmij nową tabletkę z buteleczki. Obślinioną wyrzuć.
13. Złap kota, idź z nim do łazienki, zamknij drzwi, przygotuj duży ręcznik.
14. Usiądź na podłodze i owiń kota ręcznikiem tak, żeby wystawała tylko głowa. Włóż kotu tabletkę do pyszczka. Oderwij pazury tylnych łap kota od twojego ramienia.
15. Zdejmij kota z kabiny (nie wiedziałaś, że kot potrafi z miejsca skakać na wysokość 2 metrów, prawda?), owiń wokół niego ręcznik nieco mocniej, tak, aby łapki na pewno się nie wydostały.
16. Mocno trzymając pyszczek kota palcami, postaraj się go otworzyć i wrzucić tabletkę do środka. Szybko zamknij pyszczek (kota, nie swój).
17. Zostań na podłodze z zawiniętym w ręcznik kotem. Głaszcz go i przemawiaj czule przez co najmniej pół godziny - w tym czasie tabletka powinna się rozpuścić.
18. Rozwiń ręcznik i wypuść kota. Otwórz drzwi łazienki.
19. Przemyj swoje rany ciepłą wodą z mydłem, spróbuj zatamować krew, zabandażuj rany, uczesz się i znajdź sobie jakieś spokojne zajęcie na najbliższe osiem godzin. Następnie powtórz wszystko od początku.

Muflon

Kota dziś zwiedzała parapet. Po raz pierwszy pozwoliliśmy jej wyjść na dłużej, ale co za dużo, to niezdrowo, więc w końcu postanowiliśmy zagonić ją z powrotem.
- Werbenka...kiciuniu...- nawołuję ja.
- Muflonie! - nawołuje Luby.
- Mów do niej ładnie i z czułością - ofuknęłam Go.
- Słodki muflonie! - poprawił się natychmiast.

Kocie przykazania

Ja nie wiem, kto ją tego uczył:

1. Uczyń świat miejscem zabawy.

2. Jeżeli czujesz się ignorowany, połóż się na klawiaturze komputera, a na pewno zostaniesz dostrzeżony.

3. Kiedy jesteś głodny, miaucz głośno. W końcu ktoś cię nakarmi, żebyś się zamknął.

4. Zawsze szukaj dobrze nasłonecznionych miejsc do spania.

5. Śpij często.

6. Kiedy nabroisz - po prostu mrucz i wyglądaj słodko.

7. Różnorodność dodaje życiu pikanterii. Jednego dnia ignoruj ludzi, następnego nie dawaj im spokoju.

8. Wspinaj się na samą górę. Do tego właśnie służą zasłony.

9. Ciekawość to pierwszy stopień do... świetnej zabawy.

10. Życie bywa skomplikowane, więc lepiej się zdrzemnąć.

11. Zostaw po sobie jakiś ślad dla przyszłych pokoleń. W ostateczności "podlej" wszystkie kąty.

12. Zawsze okazuj swoją wielkoduszność. Jeżeli coś upolujesz, połóż to na łóżku swojej pani, żeby wiedziała, że o nią dbasz.

13. Jeżeli nie wcelujesz do kuwety, przykryj czymś swoje "dzieło". Skarpetki twojego pana nadają się do tego doskonale.

14. Jeżeli masz coś naprawdę ważnego do powiedzenia, zrób to w środku nocy - kiedy upewnisz się, ze wszyscy śpią. To najlepszy sposób, aby skupić na sobie zasłużoną uwagę.

Arsene Lupin. Tylko lepszy

Dziecięciem będąc, oglądałam serial o Arsenie Lupin i pamiętam, że byłam dziecięco zakochana. Jakiś czas temu obejrzałam film pełnometrażowy produkcji bodajże francuskiej, ale bardzo mi się nie podobał.
Tkwiąc wciąż w oparach Młotkowo-Siódmomorzowych, gdzie złe stregi splatają losy biednych mieszkańców Vodacce nie mniej skutecznie niż liczne mosty splatają vodacciańskie kanały, zabrałam się za czytanie książki, którą mój Luby wychwalał pod niebiosa. "Kłamstwa Locke'a Lamory" (The Lies of Lock Lamora), pierwszego tomu z serii "Niecni Dżentelmeni" autorstwa bezczelnie utalentowanego (Bóg jednak nie jest sprawiedliwy w rozdzielaniu przydziałów zdolności) Scotta Lyncha (tak, wiem, nazwisko nie brzmi zachęcająco).
Nie będę wiele pisać, książka jest absolutnie cudowna. Płakałam jak bóbr, zaśmiewałam się do łez, byłam dumna, gdy "nasi" bohaterowie wreszcie wygrywali, a zło zostało pokonane (przy pomocy rapierów, Okrutnych Siostrzyczek, wycinania języka i urzynania palców, a nade wszystko sprytu i nieprzeciętnej inteligencji połączonej z miłością do przyjaciół i oddaniem).
Arsene Lupin XXI wieku, uroczy włamywacz w klimatach rodem z Wenecji zaprawionej alchemią i magią, pięknymi i niebezpiecznymi kobietami, całą plejadą wzorcowych okrutników, gdzie jednak nikt nie jest jednoznacznie biały ani czarny.
Polecam każdemu nie tylko na deszczowy letni wieczór (a w łapkach mam już II tom: "Na szkarłatnych morzach"!).

Pan Hilary, wersja light

Pamiętacie ten wierszyk?
"Biega, krzyczy Pan Hilary:
Gdzie są moje okulary?"

Dziś byłam żeńską wersją tego uroczego roztrzepanego mężczyzny, a wszystko (oczywiście!) przez pracę. Prawie wyplułam płuca i pogubiłam buty. A już na pewno zgubiłam rozum gdzieś po drodze. Bowiem, gdy wreszcie udało mi się usiąść i zacząć konsumować obiad złożony z herbaty i bułki, zadzwonił telefon. A ja, rozmawiając przez telefon, zaczęłam histerycznie szukać tegoż: na biurku, w torebce, w szufladach (cały czas tocząc rozmowę). W końcu spanikowana stwierdziłam, że mi go ukradli (panika była tym większa, że dzień wcześniej staruszka w tramwaju zwróciła mi uwagę, że mam otwartą torebkę, co ja zbyłam stwierdzeniem: "Wiem").
Lustra co prawda nie mam, ale konsternacja rozwiała się, gdy wreszcie odłożyłam telefon.

Matko kochana, jak ja nie znoszę takich dni!

Myśl złota, zupełnie nieuczesana

Zastanawiałam się, czy to tu zamieścić, bo właściwie jest to tzw. kwiatek z sesji. Spontaniczna reakcja i jeszcze bardziej spontaniczna refleksja. Moja. Własna.
Mniejsza o sesję, okoliczności są zachowane w mej wiernej pamięci. Oto co powiedziałam:

"Kocham Cię", nie znaczy: "Zgadzam się na wszystko". "Kocham Cię", znaczy: "Możemy o tym porozmawiać".

Westchnienia i szepty bezwstydne

My, Ona i On wybraliśmy się na Jej urodzinowy obiad. Zupełnie przypadkiem, ale tak wyszło.
Na koniec obiadu On wziął rachunek, wyjął długopis i z zacięciem godnym lepszej sprawy zaczął zakreślać kółkiem Ich zamówienia.
Luby spojrzał na Niego z uśmiechem starszego brata:
- To jakiś kolos? - spytał z troską.
- Z matematyki? - spytałam z nie mniejszą troską ja.
- Hmm...? - On podniósł głowę.
- Kochanie, no nie rób z siebie debila - stwierdziła Ona z wyrzutem.
Ach te pieszczotliwe określenia dwójki zakochanych. Skąd ja je znam?

Mutant

Miziamy się. Luby dotyka mojego karku i pyta:
- A co to jest?
- Karczek - odpowiadam.
- A to?
- Szyjka.
- A to? - dotyka ramienia.
- Dupa.
- O, Boże, gdzie się podział tułów?
- Mumia go zjadła.

Pogromca Mumii

Wreszcie po długim oczekiwaniu (Poczta Polska mnie wykańcza!) otrzymałam zamówioną "Kolekcję Mumii", na którą składają się dwa filmy o rzeczonej mumii w osobie kapłana Imhotepa oraz jeden o panu, który został królem, a potem Tym Złym (jeszcze bardziej złym niż mumia).
Obejrzeliśmy z Lubym pierwszą część, a najbardziej chyba urzekły nas sceny z udziałem białego kota, którego bał się Mumia i którym Mumię straszono. Spojrzeliśmy na naszą Werbenkę, która akurat wtedy łaziła po mnie. Słodka, mała obrończyni przez złymi mumiami z zaświatów.
Dziś z rana, myjąc zęby, usłyszałam dobiegający z pokoju głos:
- Gryź, zagryź mumię, gryź w bandaże...

Mieszkam z Kotą. I naprawdę Wielkim Dzieckiem.

A propos Dużych Dzieci, On wyznał mi wczoraj:
- Nie chcę dorosnąć, chcę być zawsze chłopcem.
Ciekawe, co na to Ona.

Ciśnienie

Prowadzimy z koleżankami w pracy bardzo uczoną i bardzo głęboką dyskusję na temat ciśnienia atmosferycznego. Ogólna konkluzja była taka, że kolegialnie czujemy się podle.
- Podobno ciśnienie ma teraz spadać, więc będzie coraz gorzej.
- Mnie codziennie spada, kiedy rano dzwoni budzik i muszę wstawać do pracy - oświadczyła z właściwym sobie cynizmem ta najstarsza stażem.

Pani Domu

Jestem/będę prawdziwą Panią Domu. Muszę sobie jeszcze tylko kupić fartuszek taki, jaki miałam w dzieciństwie, tylko trochę większy. Rodzicielce zabrałam zeszyt z przepisami, które, dziecięciem będąc, własnoręcznie wpisywałam. Zabrałam wszystkie kolorowe zeszyty z kuchennymi specjałami. Czuję się jak dziecko. Robię teraz własny, dorosły zeszyt z przepisami, przygotowując się do życia w mieszkaniu, w którym jest piekarnik. Powtarzam to wszystkim dokoła, wszystkich też zapraszam na moje ciasta, wreszcie...

To mi nieodmiennie przypomina jedną z reklam, w której delikatny, aksamitny męski głos pyta: "Czy wyobrażasz sobie kuchnię bez ostrego noża? Bez piekarnika?". A ja na każde z tych pytań odpowiadam z ciężkim westchnieniem: "Tak", a czasem: "Spadaj, buraku." Czyżbym była źle wychowana?

Śniadanie Mistrzów

Jeżeli czeka kogoś ciężki dzień albo zwyczajnie chce się najeść jak stado olbrzymów, polecam coś, co oficjalnie nazywa się "Kiełbasa w pikantnym sosie", ale jest to nazwa mało wyszukana i zupełnie nieromantyczna, więc ja nazywam to "Śniadaniem Mistrzów." Kubica musi to szamać przed każdym występem, jestem święcie przekonana.

A robi się to tak:
Obieramy ze skórki +/- 40 dag kiełbasy (byle nie z tych podsuszanych) i kroimy w plasterki. Dużą cebulę ciachamy w piórka albo kostkę (ja wolę kostkę - nie lubię dużych kawałków cebuli) i podsmażamy na oleju, aż się zeszkli. Na tarce z grubym oczkiem trzemy dwie średnie marchewki i dwie małe pietruszki (albo jedną dużą, albo więcej marchewki - tu zostawiam dowolność) i tak starte wsypujemy do smażącej się cebuli. Bierzemy puszkę groszku, odcedzamy zalewę i wlewamy ją na warzywa. Dusimy wszystko na małym ogniu, pod przykryciem, aż warzywa będą miękkie, często mieszając. Przekładamy to do większego garnka, wlewamy dwie szklanki soku pomidorowego, dwie łyżki pikantnego keczupu, łyżkę ostrej musztardy (najlepiej sarepskiej - ona wypala gardło), pieprz (soli nie trzeba, cała reszta jest dość słona), wsypujemy groszek i kiełbaskę, mieszamy ładnie i gotujemy (też na małym ogniu, żeby się nie przypaliło).
Podajemy gorące, ze świeżym, chrupiącym chlebkiem.

Luby się zawsze obżera, oblizuje, a potem umiera przez godzinę, bo się ruszać nie może. Nie wolno mi wtedy dotykać Jego brzucha, bo zaczyna mi grozić niekontrolowanymi odruchami. Ale cieszę się, że mu smakuje.

Polowanie

"Zapuściłaś się w blogu." Zasłyszane ostatnio...wiem, mea culpa, mea maxima. To wszystko wynik lenistwa, jakie mnie ogarnęło po obronie. Obleśne, totalne lenistwo. Ale wreszcie mam czas na gotowanie. Gotowaniu poświęciłam cały weekend.

Kota jest w siódmym niebie. Bez przerwy bawi się w Tarzana, wspina na firanki i zasłony, buja się na nich, próbuje wyskoczyć przez okno, łapie muchy i zjada je, oblizując się przy tym (obrzydliwe!). Luby jest z niej dumny. Powtarza mi cały czas, że nie musimy się przejmować teraz komarami, a wczoraj chodził z nią po mieszkaniu na rękach i razem łapali insekty! Nie będę się z nimi bawić!

Dobrze, że ona jest mała, a szyba jest szklana i wytrzymuje jej ataki, bo... Jak zwykle przyczaiła się na oknie, często się tak czai, więc nie zwróciliśmy szczególnej uwagi. Ogon zaczął poruszać się szaleńczo, a kuper miarowo - to znak, że szykuje się do ataku. Nic w tym dziwnego, ale po uderzeniu łapkami i nosem w szybę z parapetu poderwał się z wrzaskiem gołąb. Luby był wniebowzięty, podrapał ją po karczku z zadowoleniem, ona z zadowoleniem zamruczała.
- Dobra Kota - mamrotał, uśmiechając się szeroko.

Czekam na dzień, kiedy przegryzie nam tętnice. Nie zrobiła tego dotychczas chyba tylko dlatego, że jeszcze nie umie otwierać lodówki.

Pies u Chińczyka

Dziś się broniłam. Tak, mam już tytuł M(inister)G(iertych)R(oman). Robiłam w związku z tym od rana dużo głupich rzeczy, ale pomińmy to milczeniem.

Kilka kwiatków z obrony:
(1)- Proszę omówić, w jakich okolicznościach doszło do ukonstytuowania się elekcji w Polsce.
- Otóż, gdy mieli się narodzić synowie Jagiełły...
- Jak to mieli, Pani Aniu! Kiedy się narodzili! Przecież wtedy nie było USG.
(2)- To bardzo proszę teraz powiedzieć mi, jaka to słynna księga średniowieczna znajduje się na moim krawacie? (Faktycznie, mój recenzent miał krawat zapisany minuskułą insularną).
- Nie mam pojęcia, Panie Dyrektorze. Nigdy dotychczas nie zgłębiałam zawartości Pańskiego krawata. (W tle rechot mojego promotora).
(3)I moje ulubione pytanie:
- Bardzo proszę ustosunkować się do metod komputerowych wykorzystanych przez Jasińskiego. (W tym momencie nastąpił obrazowy opad szczęki w moim wykonaniu. Przydała się nabyta na studiach umiejętność improwizacji).

Gdy wracaliśmy z Lubym, mijaliśmy leżącego na chodniku, przywiązanego słodkiego, wielkiego Psiula.
- O, jaki śliczny, jaki psiul... - zaczęłam się rozpływać.
- Tylko dlaczego leży uwiązany pod "Chińczykiem"? - zaniepokoił się Luby.

Dla tych, którzy wiedzą, o co chodzi

Idziemy, idziemy, szczerzymy się jak głupki, łapiemy komary na zęby.
- Jakie nowe skille dostałaś? - pyta znienacka Luby.
- Święty spokój - sapię, bo gorąco było.
- O, to jakiś pasyw? - śmieje się Luby.
- Taaak, wyjątkowo przydatny.

Pam-parampaaaam-pam-paraaaam

To oczywiście był onomatopeiczny zapis znanej wejściówki autorstwa Williamsa do serii "Indiana Jones".
"Don't call me Junior!" Haha! Przypomina mi się trzecia część, gdzie Sean Connery z uporem maniaka mówił do swego filmowego syna "Junior", a ten z nie mniejszym oporem powtarzał powyższe słowa.
A będę świnią i pozdradzam trochę fabuły.
Teraz Harrison Ford nazywa Juniorem niejakiego Mutta (Shia le Bouf), odnajduje miłość swego życia, Marion (graną ciągle przez tę samą uroczą Karren Alley, która w pierwszej części pomagała mu szukać Arki Przymierza), doznaje spotkań trzeciego stopnia, rozgryza potrójnych agentów, którzy w końcu okazują się tylko pojedynczymi, daje się hipnotyzować czaszkom, a to wszystko okraszone klasyką muzyczną, pościgami samochodowymi po dżungli i hangarach i ucieczka przed wściekłymi mrówkami i, jakżeby inaczej, "living dead."
Konwencja, konwencja! Niech nikt się nie nastawia na głębokie doznania i przeżycia teologiczno-filozoficzno-umoralniające. Dwie godziny śmiechu, świetnej zabawy i starego (sic!), dobrego (nadal sic!) Indiany. I całkiem zgrabny pomysł, jak robić dalej filmy z serii bez angażowania leciwego nieco Harrisona Forda.
Teraz czekam na utrzymany w podobnej stylistyce trzeci już film z serii "Mumia" (jupi!). To będzie wesołe, archeologiczne lato z wielkim przymrużeniem oka.

Koto-uspokajacz

Kupiłam wczoraj Kocie nowe jedzonko dla wypróbowania. Pokazałam Lubemu:
- Nie wiem, co to jest, ale może jej zasmakuje.
- "Dla dzielnych poszukiwaczy przygód" - czyta Luby.
- Mhmmm... były jeszcze dla kotów domowych i małych mruczusiów - przytulanek - poinformowałam go o moich odkryciach - ale postanowiłam wziąć to, chyba najlepiej do niej pasuje.
- Trzeba było kupić to dla przytulanek. Może są w tym środki uspokajające - mruknął Luby z nadzieją, odkładając karmę.

Cytat na dziś

„Świat pierwotny i antyczny, w ogóle świat religijny, nie wie, co to „puste słowa”, „words, words”; nigdy nie mówi: „dość już słów, przystąpmy wreszcie do czynu” a tęsknota, by nigdy już nie „grzebać się w słowach” jest mu obca. Nie bierze się to z mniejszego poczucia realności świata – przeciwnie: to my sztucznie uczyniliśmy słowa pustymi, poniżyliśmy je sprowadzając do rzędu przedmiotów. Ale kiedy tylko zaczynamy rzeczywiście żyć (zamiast zajmować się naukową abstrakcją), wiemy znów, że słowo ma życie i moc, i to moc bardzo osobliwą.”

G. van der Leeuw, "Fenomenologia religii", Warszawa 1978, s.447

Dżem i chorały

Czasami (czyli całkiem często) organiści kościelni mają tendencję do wypełniania tzw. niezręcznej ciszy w czasie Mszy jakimiś... hmm... melodiami. Niektórym to wychodzi (vide Pan Wiesiek), a niektórym...
Dziś byliśmy świadkami czegoś, co ja nazywam "radosnym plumkaniem".
- To chorał gregoriański - zapewniłam szeptem Lubego.
Popatrzył na mnie jak na głupią.
- Chyba w wersji jam session.

Miau

"Zamrugał kilkakrotnie, żeby przejrzeć na oczy i stwierdził, że zamiast mocować się z olbrzymim pająkiem, dusi małego czarnego kociaka o wąskim pyszczku.
- Co jest...? - zdziwił się.
- Miau - odpowiedział kociak, patrząc mu w oczy.
Wyglądał jak wszystkie małe koty - czyli jak przyszły tyran. Jak śmiałeś się poruszyć? - pytały nefrytowe ślepia. Było mi tak wygodnie. Za karę zginiesz. Kiedy jednak zdał sobie sprawę, że ważące dwa albo trzy funty ciałko jednak nie wystarczy, żeby jednym potężnym ciosem łapy przetrącić Locke'owi kark, oparł mu się łapkami na ramionach i potarł mokrym noskiem o jego usta."
Scott Lynch, "Na szkarłatnych morzach", s. 431

Cała prawda o Werbenie. Cieszę się, że jest małym kotem i nie przetrąca karku, ale...tak, zdecydowanie jest tyranem.

Pić, pić, pić

Zawsze, gdy robię coś do picia (a przesilenie przychodzi latem), przygotowuję szklankę soku dla siebie i dzbanek dla Lubego. On pije litrami. Dziś po kolejnej szklance, która zniknęła w kilka sekund, Luby zaczął mamrotać. Że mamrocze, zorientowałam się po chwili, ale zdołałam wyłapać sens wypowiedzi:
- Powinienem mieć własną firmę...produkującą soki...i taką wielką kadź...podczepiłbym się do niej...i pił...pił...

Tak, kadź to zdecydowanie dobry pomysł. Tylko gdzie my ją postawimy?

Chipsy made by me

Przedwczoraj chciałam Mu zrobić jajka na bekonie. Zjadł bekon z bułką. Wczoraj chciałam Mu zrobić jajka na bekonie, ale nauczona doświadczeniem dnia poprzedniego nie podjęłam sama decyzji (bo pewnie chciałby znowu z bułką). Sobie zaś opiekałam chlebek w jajku.
- Kochanie, Twój bekon się smaży, a Ty pewnie nie chcesz chleba w jajku? - zawołałam z kuchni, mając w pamięci, że kiedyś kręcił strasznie nosem na to moje kulinarne przyzwyczajenie.
- Oczywiście, że chcę! - odparł Luby, z zadowoleniem i dziecięcą pasją pisząc w Notatniku długie ciągi "Ć". Westchnęłam tylko ciężko - dogadaj się tu z facetem. Oczywiście przypomnienie Mu, że kiedyś nie chciał jeść chleba, nic by nie dało.
Moje zatem pajdy zostały przeznaczone dla Niego, a na wierzchu poukładałam kawałki bekonu. Był zachwycony.
- Najlepsze połączenie boczku i jajek! Chipsy bekonowe na chlebie! - odparł Luby odkrywczo z ustami pełnymi śniadania.

I jak Go tu nie kochać?

Film dla zboczusiów

- Przyniosę ci film. Powinien ci się spodobać, zboczusiu - oświadczył Luby z niezwykle cwanym wyrazem pyszczka.
- Zboczusiu? To co ty mi chcesz przynieść? - od razu stanęły mi przed oczami wyginające się panie, obdarzone przez naturę lub skalpel chirurga.
- "To nie jest kraj dla starych ludzi"
- Hmm...a co w tym zboczonego? - zdziwiłam się niepomiernie.
- A bo ty lubisz takie "Memento", Tarantino i inne.
Faktycznie lubię. Film obejrzeliśmy, fakt, jest dla zboczusiów, którzy nie przejmują się, gdy krew leje się w obfitości, a zabieg wyjmowania śrutu z ciała jest przedstawiony z dość sporym przybliżeniem kamery. Ale! Grał tam Tommy Lee Jones, którego wiecznie zblazowaną minę i nie mniej zblazowany głos po prostu kocham. Grała tam Kelly McDonald, która wcieliła się swego czasu w jedną z głównych ról w "Intermission" i zagrała Piotrusia Pana w "Marzycielu". No a Ten Zły wyglądał jak jeden z doktorów, z którym miałam zajęcia z dziejów PRL-u, więc w sumie...wszystko zostało w rodzinie.
- Shotgun z tłumikiem! Pierwszy raz widzę shotgun z tłumikiem! - powtarzał Luby jak w transie.

Film polecam, bo jest niemożebnie zakręcony, nie ma zakończenia i należy do kategorii obrazów, które wkładam do półki: "Nie umiem cię zaklasyfikować."

To nie jest kraj dla starych ludzi

Zachcianki niemoralne

Dzisiaj Luby wśród narzekań, pokrzykiwań i ogólnie rozumianego rzucania mięsem instalował aktualizację karty graficznej. Nie byłoby w samym tym fakcie nic strasznego, gdyby nie to, iż po dokonaniu tej czynności ustawienia domyślne klawiszy wróciły do poprzedniego wzoru, w którym "alt+c" wcale nie oznacza "ć", ale jest skrótem do karty.
Luby szukał pomocy w samym programie.
- Co jest?! Dlaczego po naciśnięciu "help" otwiera mi stronę Gazety Wyborczej? - usłyszałam ni z tego, ni z owego. Rzuciłam okiem - rzeczywiście "gazeta.pl"
- Powinieneś się cieszyć, że to nie "xlaski.pl" czy coś takiego - mruknęłam znad magisterki.
- Już chyba bym wolał xlaski - stwierdził z przekąsem Luby.

Mężczyźni...

Opowieści dziwnej treści

Każda nasza kolejna wizyta w banku owocuje, poza oczywiście kilogramami makulatury i listą zaświadczeń do doniesienia, nowinkami z rynku giełdowo-bankowego oraz kilkoma facecjami serwowanymi nam przez Naszego-Pana-Od-Kredytu.
Kiedyś opowiadał nam z ogromnym zaangażowaniem, jak to stopy procentowe poszły gwałtownie w górę, bo giełda się dowiedziała, że Zytkę (pieszczotliwe określenie na Panią Gilowską) mają dymisjonować. Albo jak to sam mieszkanie kupował, kredytu jeszcze nie mając (to była opowieść z morałem - czego należy się wystrzegać).
Wczoraj natomiast relacjonował spotkanie z góralem z Podhala, który za nic w świecie nie chciał założyć konta bankowego, tylko zażądał wydania mu w gotówce 0,5 miliona polskich złotych.
Co kraj, to obyczaj, bo podobno w Irlandii w takiej sytuacji zadzwoniono by od razu na policję i do ichniego urzędu skarbowego. Jak to ujął Nasz-Pan-Od-Kredytu: "Przecież nikt zdrowy na umyśle nie chodzi po ulicy z taką gotówką. Czyli albo złodziej, albo wariat."
Niemniej góral z Podhala to nie jedyny taki przypadek. Może niech ktoś go uświadomi, że wydawanie wirtualnych pieniędzy mniej boli?

Skórzane baletki

Odbyliśmy wizytę u notariusza, który cały czas mrugał, miał (prawie) starożytne nazwisko (jak twierdzi On), ale poza tym wydawał się być profesjonalistą. Tak czy inaczej, nie ma już odwrotu, przynajmniej jeśli chodzi o kwestie sądowo-administracyjne. Zawsze jest natomiast możliwość powrotu, gdy w trakcie jazdy do domku dwójka sklerotyków przypomina sobie, że zostawiła u notariusza odzienie wierzchnie.
Luby wyszedł z naszymi czarnymi goth-skórzanymi kurtkami przerzuconymi przez rękę i z pełną powagi miną oświadczył:
- Pani [sekretarka notariusza] powiedziała, że na pewno by do nas zadzwoniła i powiedziała o kurtkach. Ale ja jej nie wierzę.
- Myślisz, że pan F. potraktował by je w ramach zaliczki za sporządzenie umowy?
- A potem przerobiłby je na... - zaczął Luby.
- Na skórzane baletki! - wpadłam mu w słowo.
- Chyba skórzany sado-maso gorset dla żony - podsumował zjadliwie mój mąż.

Pralka i pieluchy

Zepsuła się nam pralka. Coś zgrzytnęło potępieńczo, potem zaśmierdziało iście piekielnie i odmówiło posłuszeństwa. Najgorsze, że stało się to w trakcie prania, w związku z czym miałam 5 kg rzeczy + ciężar wody. Nijak nie mogłam tego zostawić, więc zabrałam się za pranie ręczne. Wyobrażałam sobie siebie nad strumykiem w lipcowy, gorący dzień, z chustką na głowie i tarką do prania w dłoni podśpiewującą skoczne piosenki w towarzystwie innych rumianych dziewcząt. Niestety trwanie przy tej wizji uniemożliwiała mi łazienka o powierzchni 1,5 x 1 m.
Przy czwartej misce prania, które z kolei było wykręcane i wyżymane przy pomocy ręcznika (w sumie chyba z ośmiu sztuk ręczników), byłam naprawdę wykończona i zadzwoniłam do rodzicielki, skarżąc się, między innymi, na mój marny los. Rodzicielka wysłuchała, potaknęła, po czym stwierdziła:
- To teraz sobie wyobraź, co ja przeżywałam, jak musiałam prać twoje brudne pieluchy.

Nie wiem, Mimi. I chyba nie chcę wiedzieć.

A, i mam nowy czajnik! Z metalową rączka, by ograniczyć moje zdolności destrukcyjne. Ale dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych.

K2

Czytałam o DZIKIM Lokatorze, który zadomowił się na balkonie u Niej i Niego. Nie mam arachnofobii, ale pająków nie znoszę, bo to dla mnie pierwszy krok do robactwa, które jest obrzydliwe. Większość witam kapciem w dłoni i żegnam tym samym bardzo, bardzo szybko.
Luby się na mnie złości, bo on kiedyś "wyhodował" sobie takiego dzikiego pajączka, który przesiadywał na monitorze komputera, nazywał się Bonawentura i podobno był uroczym stworzeniem. Jakoś mnie to nie przekonuje, ale teraz wszystkie pająki są dla Lubego wcieleniem Bonawentury, więc ratuje je przed kapciem, wynosząc za okno.
Pewnego dnia w łazience pojawił się pająk. Nie zabiłam go. Nie nazwałam. Siedział za sedesem, a ja usilnie starałam się zapomnieć o jego obecności. Pewnego dnia zniknął i nie wiedzieliśmy, co się z nim stało, dopóki podczas sprzątania nie znalazłam go martwego na butelce "Domestosa" mniej więcej w połowie wysokości.
Zawołałam Lubego. Na Jego twarzy pojawił wyraz absolutnego żalu i rozczulenia, a On pełnym boleści głosem, patrząc na butelkę, skonstatował:
- Próbował poznawać świat. K2 pającków...

Konkordancja to zuo!

Piszę pracę magisterską. Próbuję. Kota uskutecznia przeszkadzanie. Wczoraj poniewczasie zorientowałam się, że pogryzła "Konkordancję Starego i Nowego Testamentu". Na moje pełne grozy: "Werbena!", odpowiedziała tylko spojrzeniem: "Robię ci przysługę. Każdy wie, że ta książka to zuo". A może na odwrót? Nie wiem. W każdym razie to był kolejny dowód, że mamy w domu Kotę szatana.

Czajnik

Lubemu zachciało się kawy. Nie toleruje innej niż ta, którą ja zrobię. Nie wiem właściwie dlaczego, bo moje robienie kawy póki co ogranicza się do zalania substancji sypkiej wrzątkiem i dodania tam przypraw.
- Koteeeek... co tak śmierdzi? Chodź tutaj i wąchaj - wydałam polecenie z kuchni, próbując równocześnie zlokalizować źródło nieprzyjemnego zapachu. Jednocześnie w głowie zaświtała mi myśl, że Kota przegryzła wreszcie kable lodówki. Organoleptyczne sprawdzanie, skąd też smrodek dobiega, nic nie dało. Pomogła dopiero próba podniesienia czajnika, któremu, jak się okazało, bardzo malowniczo przepaliłam rączkę. Stanęliśmy przed groźbą gotowania wody w garnku przez cały długi weekend. Na szczęście po pokazie ekwilibrystyki manualnej udało mi się zalać kawę.
- I tak mieliśmy kupić nowy czajnik - stwierdził Luby z przekonaniem, obserwując me wysiłki.

Szklanka jest do połowy pełna, prawda? Ale dopiero wtedy, gdy Luby opróżni pierwszą połowę.

Złota myśl Mistrza Wincentego

Błogosławiony biskup Wincenty Kadłubek zostawił nam w spadku dziełko niepośledniej wagi. Nasycone prawdami życiowymi, sentencjami i cytatami, złotymi myślami do zapamiętania, o czym mówię bez cienia ironii. Wiele tam tego. Tak wiele, że zebrano to wszystko w osobnym tomie. Niemniej ja na pierwszym miejscu stawiam te oto słowa, w swej ignorancji nie wiedząc, czy w owym tomiku się one znalazły, czy nie:
"Na pewno słabi są ci, którzy bezpiecznymi czują się w tłumie, mało bowiem sobie zawierza ten, kto potrzebuje licznego towarzystwa."

Nic dodać, nic ująć.

"Zawsze trzeba iść po słonecznej stronie życia"

Te słowa zobaczyłam dziś na plakacie reklamującym książkę o życiu Marka Edelmana, gdy biegłam niemal bladym świtem do Jagiellonki (9 rano w sobotę to JEST blady świt). Wpasowują się w wyznawaną przeze mnie ostatnio małą życiową filozofię. Gdyby nie ona, pewnie już dawno bym się poddała, tak wiele kumuluje się kłopotów i wyzwań. Ale skoro powiedziało się "A", trzeba powiedzieć "B" i dociągnąć do "Z". Potem przyjdzie czas na oczyszczające łzy i długi odpoczynek. Nieprędko, ale przyjdzie. To nieuniknione. Póki co trzeba walczyć dalej, tym bardziej, że droga, choć długa, wydaje się powoli prostować.
A Kota dziś w nocy odstawiała koncert miauczenia na dziesięć strun głosowych. Tak mniej więcej od 3 nad ranem. W końcu wylądowała w kuchni za zamkniętymi drzwiami, które wpierw próbowała sforsować, a potem, zapewne w odwecie, że jej nie wpuściliśmy do pokoju, zdemolowała nam kuchnię. Ech... co za zwierz.
Ale i tak jest słodka i śliczna.

"Romanes eunt domus"

Aż się przypominają nasze lektoraty. My - biedni, postawieni pod ścianą, drżący z przerażenia, odpytywani z końcówek i deklinacji, zastraszani widmem koniugacji i trybów, z ostrzem niedostatecznego pod szyją. I ona - wspaniała Magistra Severa, nieugięta i straszna.
Luby wstawał rano, powtarzając: "Nie idę na łacinę" Mył się, powtarzając: "Nie idę na łacinę". Wędrował Plantami, jak mantrę mamrocząc: "Nie idę na łacinę". Czekał pod drzwiami gołębnika, wraz z innymi szepcząc: "Nie idziemy na łacinę." A potem i tak wszyscy stawali wyprężeni przed małą istotką, która samym swym pojawieniem budziła grozę i pokornie wędrowali po schodach, by dać się odpytywać, dręczyć i molestować psychicznie. Nie pisaliśmy na murach "Romani ite domum", ale byliśmy stawiani przed faktem "dyżuru w poniedziałek". I nie wiem, co było gorsze.
Do dziś wspominamy naszą Magistrę z rozrzewnieniem, z niejaką miłością studenta do profesora, który budził szacunek swą postawą i erudycją, z wdzięcznością, że potrafiła nauczyć tego pięknego języka każdego, kto tylko wyraził minimalną wolę (a cała reszta nie miała wyjścia). I nie znam osoby, która powiedziałaby o Niej złe słowo.

Najwspanialszej Pani Psor na świecie ten oto fragment łaciny z przymrużeniem oka dedykują wdzięczni histo(e)rycy:

Romanes eunt domus

Bolków 2000

Popołudnie i wieczór w towarzystwie serwisu "TyTubo". W końcu naszło nas (mnie) na oglądanie Mansona. Zdzierżyliśmy dwa dość lekkie jak na MM teledyski (wolę słuchać tego pana niż na niego patrzeć), ale na twarzy Lubego z każdą minutą narastał wyraz rozbawienia połączonego z "O, matko, co za kretyn". Pod koniec "Sweet Dreams" usłyszałam naraz:
- Jest taki emo-goth, że już bardziej się nie da. Dosłownie "Bolków 2000".

A na koniec obejrzałam "w nagrodę" Celebrity Death Match "Spice Girls vs. Hanson", gdzie MM na końcu ubija obie drużyny kawałkiem dekoracji.

Coś optymistycznego

Poniedziałek. Nowy tydzień w pracy. Wyjdę ze swej nory o metrażu 20 m2 i spotkam się z bliźnimi.
Remont jednego z głównych węzłów komunikacyjnych Krakowa. Korki. Tłok w tramwaju i autobusie. Opóźnienia. Muszę biegać po mieście albo korzystać z dobrodziejstwa przesiadek. MPK dba o moje zdrowie i poranny jogging, o który nie umiem się postarać sama.
Zanim skończą remont, zdążę się przeprowadzić na drugi koniec Krakowa. Ale przecież dzięki nowemu Rondu świat będzie piękniejszy, a ludzie szczęśliwsi.
Jest zimno i mgliście. A miało być słonecznie i cieplutko. Ale ile może świecić słońce? Deszcz jest potrzebny roślinkom, żeby szybciej rosły i nam, żebyśmy mogli się przekonać, dlaczego Bóg okazał miłosierdzie i nie uczynił nas Irlandczykami.

Szklanka jest zawsze do połowy pełna. Wystarczy dorobić pustej połowie podłoże quasi-ideologiczne.

Utrzymanka

Nienawidzę banków.
Już wszystko miałam załatwione, dograne. I co? Dzisiaj się dowiedziałam, że razem z Lubym jesteśmy na utrzymaniu rodziców. To nic, że oboje pracujemy. W opinii banku nasze umowy są nic niewarte. Równie dobrze moglibyśmy nic nie robić, oglądać całymi dniami telewizję i zajadać chipsy - dla naszych kredytodawców i tak nie miałoby to znaczenia.
Ostatnio każdego dnia przeżywam kolejne załamanie spowodowane kosztami kupna mieszkania. Nic, tylko sie upić albo walczyć dalej.
Nie chcę wyjeżdżać z kraju, ale czasami się tutaj naprawdę nie da żyć.

A jak jeszcze raz usłyszę o dziurze budżetowej...

Wyznania gejszy

I już po wszystkim. Dostałam firmową torbę, mapkę Krakowa i makatkę na stolik "Euro 2012 Kraków." Poza tym oczywiście porywające referaty, burza mózgów, potyczki intelektualne...
Tak, wiem, zapędziłam się.
Niemniej było ciekawie, przynajmniej w "mojej" części mojego panelu. No i Luby poszedł ze mną. Mimo że wrócił z pracy o pół do czwartej nad ranem i niemal spał w tramwaju. Kiedyś, gdy był w podobnym stanie, poszliśmy do kina na "Wyznania gejszy" i, ku memu niepomiernemu zdziwieniu, wyjątkowo się ożywił.
Dziś też spał na pierwszym referacie. I na początku mojego. Ale potem sie obudził, a po wszystkim poczynił wyznanie:
- Kochanie, Twoje wystąpienie było jak "Wyznania gejszy".

A ja miałam raczej nadzieje na wyznania historyka.

Przedzjazdowa melancholia

Pada.
W połączeniu z rzewną muzyką z "Amelii" i podczytywaniem w tramwaju "Chrystusa kosmicznego" ("Sekciarska książka" - jak to określił Luby. A nieprawda, tylko kolejna pozycja z bibliografii do magisterki) ten deszcz wprowadza mnie w melancholijno-refleksyjny nastrój.
Całe szczęście że, tonąc w odmętach własnego samouwielbienia, przypomniałam sobie, że dziś zaczyna się Zjazd Historyków. A jutro mam referat.
Chętnych zapraszam. Spotkania i pokazy filmów są otwarte, podobnie jak dyskusje. A jakby ktoś chciał mnie posłuchać, to uzewnętrzniam się jutro w panelu nazwanym , ekhem, "Średniowiecze II", planowo o godzinie 12.30.

XVI Ogólnopolski Zjazd Historyków Studentów

Moralnie dwuznaczne

Przedwczoraj rozmawialiśmy (to znaczy ja, Luby, Ona i On) przy zwyczajowym niedzielnym śniadanku na temat procederu, który można w uproszczeniu nazwać pisaniem pracy na zamówienie. Ogólna konkluzja była jednoznaczna - godzi to w nasz prywatny kodeks etyczny. Sądziłam, że temat sam się wyczerpał.
Jednak ku memu zdziwieniu dzień później dostałam propozycję napisania właśnie pracy na zamówienie. Tematyka jak najbardziej odpowiadająca moim zainteresowaniom. No i przecież by mi zapłacono! Po moim asertywnym "nie" nastąpił ciąg wyrzutów, na który byłam przygotowana. Bardziej mnie jednakże martwi inna kwestia. Adwersarz w rozmowie nie był w stanie zaakceptować mojego stanowiska i wykazywał kompletne niezrozumienie dla przytaczanych argumentów tak natury moralnej, jak i zdroworozsądkowej.
Na koniec usłyszałam "Ale ty jesteś koleżanka! Przecież to tylko praca zaliczeniowa, a nie magisterka!"

Od eseju się zacznie, na pracy magisterskiej się skończy. Potem się dziwimy, skąd w Polsce tacy "specjaliści".

Niezdecydowana

Dzwoni telefon.
- Kochanie, a co dziś będzie na obiad? - pyta Luby.
- Pieczarkowa albo...nie wiem, mam pieczarki, muszę je zutylizować - zastanawiam się - Można zrobić placki ziemniaczane z pieczarkami - wypaliłam, nie słysząc radosnego odzewu na wspomnienie o zupie - Jak wrócę, obiorę i zetrę ziemniaki.
- Dobrze, Kotku...
- Albo Ty obierzesz ziemniaki - wpadam mu w słowo - albo ja obiorę, a Ty zetrzesz - poszłam na kompromis, bo zrobiło mi się Go żal.

Naprawdę nie znoszę obierać ziemniaków. Ale ścierać jeszcze bardziej.

Mój patron

Mój patron
Pyton Monthy

Mądrości Kleksowe

"Dla psa jesteś panem, kota karmisz"
Jim Fiebig
"Właścicielem domu jest kot. My tylko spłacamy kredyt"
Demotywatory