Plakaty 2009

Polecam szczególnej uwadze post na blogu "Plakaty filmowe" podsumowujący mijający rok filmowy.
Post poświęcony dobrym, lepszym i najgorszym plakatom tego roku z wyjątkowo pomysłowymi kategoriami.

Miodnie

Dzisiaj dokonałam rzeczy dziwnej, przykrej (zapachowo) i bolesnej (dla zgłodniałego żołądka). Podpaliłam mianowicie pizzę przy pomocy kuchenki mikrofalowej. Rano, chcąc zutylizować resztki z Pizzy Hut, wsadziłam kawałek do mikrofali i, mając ok. 1 minuty wolnego czasu, zaczęłam sprzątać portfel. Dziwny zapach nie zaalarmował mnie, zrobiło to dopiero dziwne chrzęszczenie i chrupotanie dobywające się zza moich pleców. Gdy się odwróciłam, zobaczyłam, że kuchenka się pali. Miodnie!
Okazało się, że szynka prosciutto nie za bardzo przepada za podgrzewaniem, bo wypaliła w kawałku pizzy dziurę i przykleiła się do talerzyka.
Mieszkanie śmierdzi. I będzie śmierdzieć pewnie jeszcze kilka dni. Miodnie po raz wtóry.
W ramach pokuty zjadłam ziemniaki z mlekiem.

Owieczki na statkach

- Kochanie, będę śpiewać o trzech owieczkach - oznajmiłam Lubemu, gdy skończyło się "O Come All Ye Faithful".
- O owieczkach... - powtórzył nieco zbity z tropu.
- O trzech owieczkach, które idą do Jezuska!
Luby zerknął mi przez ramię na tekst kolędy.
- One nie idą, one żeglują! Co ci Angole pili?
- I saw three sheeps... - śpiewam radośnie.
- Kochanie, to nie są owce, to są statki!
No tak, gwoli wyjaśnienia - znałam tę kolędę ze słuchu i skojarzyłam Święta z owieczkami, to chyba oczywiste? A w tekście są "ships", nie "sheeps". No bo co tam robią statki?
A TUTAJ słowa i melodia.

Zasady muszą być!

Koty mają w zwyczaju co wieczór bić się jak potłuczone (nomen omen). Wczoraj Werbena przyczaiła się i niemal tygrysim skokiem spadła Piołunowi na głowę, a potem dały się słyszeć dudniące w kierunku kuchni happy feet.
- Widziałaś, jak ona to zrobiła? Jeszcze nie wiedziała, gdzie Młodzian pobiegnie, a już tam wystartowała - ekscytuje się Luby.
- Może koty też... - zaczęłam tłumaczyć, ale Luby mówił dalej.
- Chyba że spojrzała w przyszłość, żeby wiedzieć, gdzie będzie uciekał.
- Kochanie, a może koty też mają jakieś zasady?
- Zasady? Koty? One mają jedną zasadę: zasadę zachowania masy. Utrata jednej jednostki masy musi być natychmiast uzupełniona dwiema jednostkami żarcia.
- Miałam na myśli zasady zabawy - mruknęłam w poduszkę.

Cause your kisses lift me higher...

Dziś cały dzień słucham "The Baseballs". Takie zboczenie, dopóki nie nauczę się na pamięć tekstów i aranżacji. Ale do rzeczy. W komentarzu do "Parasolki" przeczytałam, co następuje: "I love those haircuts and dancing styles". Hmmmm... ale takie długie hmmm...
Czy to już to pokolenie, które nic a nic nie kojarzy z lat 60.? Co prawda ja wtedy jeszcze w planach nawet nie byłam, więc nie mogę się uważać za znawcę, ale przecież to jest klasyka klasyki. Miłością do starych kawałków zaraził mnie mój Tato, a dom, odkąd pamiętam, był pełen muzyki.
"Haircuts" i "dancing style" - Elvis! A może... Forrest Gump?

(Wspominałam już, że uwielbiam piosenkę? Pewnie tak, nie szkodzi, bo w tej wersji też jest super)

Baseball i parasolka

Nie powiem, jakiego radia słuchaliśmy, gdy po raz pierwszy wpadła mi w ucho TA piosenka. Ale zaskoczenie było ogromne!
- Kochanie, słyszysz to? - szturcham Lubego.
- Co?
- No TO!
- Ale co?
- Ela, ela, y, y, y... - staram się naśladować postękiwanie Rihanny.
Pobiegłam w te pędy do serwerowni, aby sprawdzić, kto to śpiewa. Zespół nazywa się The Baseballs i zauroczył mnie. Nie tylko tym, że wreszcie ktoś zaśpiewał "Parasolkę" normalnie, a nie pijak zza budki, ale też stylizacją na Elvisa (kocham Elvisa, Elvis żyje!).
A Michaś Bubel też zaczynał od coverów.

Coś się kończy...

Oficjalnie jestem zatrudniona do końca grudnia, ale mam jeszcze trochę zaległego urlopu, więc tak się złożyło, że po raz ostatni byłam dziś w mojej ukochanej pracy. Dzień okropny - jakby chciał mi udowodnić, że podejmuję słuszną decyzję, zwijając manatki i zbierając dupę w troki. Posprzątałam biurko, przekazałam obowiązki biednej Agnieszce, popłakałam się trochę z Renią, która tak bardzo starała się zachować dzielną minę (dlatego jeszcze i podokuczała - dla zdrowia psychicznego).
Smutne jest to, że 90% ludzi sprawia, że chce się pracować i wstawać co rano, ale to właśnie te nieszczęsne 10% wysysa z nas resztki życiowych sił i pozbawia nadziei.
Ci, którym jestem wdzięczna, wiedzą o tym. Dzięki nim te dwa lata nie były aż takie okropne. Dziękuję, Kochani.

Co by tu wymyślić?

Przeprowadziliśmy wczoraj z Dyrektorem dyskusję na zasadzie" Ja mam rację - nieprawda, bo ja mam rację" dotyczącą tego, czy student myśli.
- Oczywiście, że nie - stwierdziłam bezdyskusyjnym tonem.
- A tam - machnął ręką Dyrektor.
- Gdzie Pan żyje? Nasi studenci? Myślą? - podałam zaświadczenie niezrażonemu całą sytuacją chłopakowi, który zaczął zbierać się do wyjścia.
- Proszę pana! - zawołał za nim Dyrektor. Nic. - Hej, proszę pana! - chłopak odwrócił się w progu. - Myśli pan?
- Co? - wybełkotał tamten.
- Myśli pan? - powtórzył cierpliwie Dyrektor.
Delikwent zastanawiał się dłuższą chwilę, którą wypełniło niecierpliwe oczekiwanie kilku osób zgromadzonych w pokoju.
- Ale o czym? - wydukał wreszcie.
- No dobrze, miała pani rację - westchnął Dyrektor ciężko.

Będzie duzo zdjęć

Pod wpływem Nigry postanowiłam zamieścić zdjęcia mojego Kociejstwa. Będą zdjęcia, duuużo zdjęć...

Piołuno był bardzo niezadowolony, że traktuję jego ślepka fleszem. Ale co zrobić, gdy w pokoju ciemno?


Dumna Kluska, pozuje do własnego popiersia


I skutecznie przeszkadza w pieczeniu. Zasnęła na przepisach!


Daje się natomiast przekupić tylko śmietanką. Podła bestyja...


...ale swoje obowiązki zna. Od czasu do czasu lubię ją potarmosić.


Rzadko udaje się sfotografować Kociejstwo razem. Ale bywa, że odnoszę sukces.

Eksperyment

Czytałam dziś w archiwalnym "Przekroju" artykuł o mitach, w które wciąż wierzymy.

Mit 48. brzmiał: Posmarowana kromka spada masłem do dołu, a kot na cztery łapy.
Z eksperymentu przeprowadzonego przez twórców programu „Pogromcy mitów” wynika, że w wypadku kromki wszystko zależy od tego, jak smarujemy – im bardziej energiczne ruchy nożem wykonujemy, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że kromka spadnie masłem do dołu. Sytuacja z kotem też wydaje się prosta. Gdy zwierzę zaczyna upadać, jego oczy i aparat przedsionkowy w uchu środkowym przekazują do mózgu dane o położeniu głowy względem ziemi, więc kot próbuje odpowiednio się obrócić. A co się stanie, gdy do grzbietu kota przymocujemy kromkę posmarowaną masłem? Z logicznego punktu widzenia na początku kot będzie spadał na cztery łapy, jednak w miarę zbliżania się do ziemi zacznie się obracać, aby kromka spadła stroną posmarowaną masłem. Następnie kot zacznie się obracać w nieskończoność, utrzymując się na małej wysokości- ponad powierzchnią ziemi. Obracanie się kota musiałoby jednak być spowodowane wpływami sił grawitacji, w przeciwnym wypadku naruszałoby to zasadę zachowania energii. Jeśli chcesz zobaczyć, jak taki eksperyment wygląda, wpisz w YouTube hasło „Buttered Cat Paradox”.

Napisałam o tym Lubemu, który poszedł przeprowadzić rzeczony eksperyment na naszych kotach. Zgaduję, że na Werbenie, bo tylko ona daje się złapać. Przybiera wtedy pozę "sflaczały kot". Po dłuższej chwili otrzymałam informację: "Kot posmarowany masłem zaczyna się wylizywać. Oto wynik eksperymentu."

Red alert

- Alert! Alert! - pokrzykuje Luby w asyście pomiaukujących kotów - Mięsko na stanowisku! Alert!
Westchnęłam ciężko, rozdzielając sprawiedliwie kawałki ścierwa do dwóch misek. Koty szalały.
- A co to w ogóle jest? - zainteresował się Luby - Wątróbka?
- Polędwica - pokręciłam głową - Od cioci (znaczy od Niej - dostałam dzień wcześniej z zastrzeżeniem "dla kotów").
- Polędwica! - oburzył się wyraźnie - Tego tylko brakowało, żeby polędwicę zaczęły dostawać? Co będzie następne? Alert! Alert! Mięso w misce! - zaśmiał się - Teraz ciocia ma przechlapane. Jak nie przyjdzie z polędwicą, to rozerwą jej gardło.

Smakowało. Wzgardziły nawet swoja karmą, tak smakowało. Ciociu, strzeż się!

Jak się dostarcza paczki w Polsce

Dziś otrzymałam z Bra, czyli stolicy światowego Slow Foodu, kopertę z legitymacjami członkowskimi i czasopismem "powitalnym". Ok, ja wiem, że koperta była zaadresowana zwrotnie na Włochy, a nadana w Szwajcarii, ale czy my, na litość Boską, nadal żyjemy w zatęchłym komunizmie, że poczta mi paczki otwiera?! Czy ja tam kokę przemycam? Czy szmal brudny piorę? Czy co, do jasnej ciasnej?! Koperta była otwarta, z wierzchu roztargana, od dołu rozcięta nożyczkami (to było ewidentne). Jakimś cudem nie wypadły z niej te legitymacje listonoszowi, bo ja omal ich nie zgubiłam na przystanku!
Bardzo, bardzo mnie to zbulwersowało.
Najgorsze jest to, że nawet nie wiem, gdzie reklamować takie kurestwo, bo nie wiem, na jakim etapie rozpieprzono moją przesyłkę. Cholera.

Hannah Montana

Znowu wstaliśmy wcześnie. Za wcześnie. Cholerne, upiorne Bydlaki, wiecznie głodne. Do tego bolało mnie gardło (nadal boli). Pieprzyć świńską grypę, pewnie znowu przyprowadziłam paciorkowca. Popijając gorącą herbatę (bo tylko ona jest w stanie sprawić, że nie będę bełkotać, próbując powiedzieć słowo), pokazywałam Lubemu ofertę z Makro.
- Patrz, tu sobie zaznaczyłam: oliwa Monini z chili i czosnkiem oraz pesto. Brzmi smakowicie.
- Mhm, do sałatek - mruknął nieprzytomnie nieco Luby, oglądając z uwagą ofertę zabawek - Ech, żebyśmy tylko mieli kasę - westchnął.
- I dzieci - przypomniałam mu dość racjonalnie, jak sądzę.
- A tam, zaraz dzieci, wymagająca się zrobiłaś. Ale, popatrz...! - i zaczął czytać głośno - Zestaw mały organista i... - uśmiech się Mu poszerzył - Gra Hannah Montana!
- Guitar Hero dla ubogich - sarkałam dalej, zgłębiając mnogość ryb wędzonych.
- W zestawie plansza w kształcie gitary, niezwykłe karty i płyta CD z największymi hitami. I... puzzle konturowe! I... pamiętnik? Co to do cholery jest pamiętnik Hannah Montana?
- Hmmm? - uniosłam brwi, uprzejmie podzielając Jego zdziwienie.
- O, ja nie mogę! Innowacyjne połączenie pamiętnika i miękkiej poduszki z możliwością podłączenia do MP3. Poduszkę można zapiąć na zamek i zamknąć na kłódkę! W zestawie zmywalny flamaster, kieszonka do przechowywania zdjęć i notes. A na opakowaniu Hannah Montana z natryskiem (oczywiście chodziło o mikrofon - przyp. mój)! Kochanie - oznajmił poważnie - Muszę to mieć.

Tia. A Hannah Montana już podziękujemy.

Przyprawy z przysadki

Luby lubi sobie żartować o dawnych czasach, kiedy leżał na onkologii i w jakiś sposób ten temat czasem pojawia się w naszych rozmowach. Dziś posądziłam Go o żeńskie pierwiastki osobowościowe, czego nie omieszkał odpowiednio skomentować.
- Kochanie, może i po operacji czegoś ci ubyło - mruknęłam poirytowana po Jego kolejnym mniej czy bardziej udanym dowcipie o nowotworze - ale na pewno nie przybyło ci estragonu... Moment, estragonu?
Luby zaczął rechotać głośno.
- Estragonu mi przybyło! - wskazał dłonią szufladę z przyprawami.
- Cholera, jak żesz się nazywa ten żeński hormon?!
- Estrogen, kochanie, estrogen.

****

Luby zaczął rechotać jeszcze głośniej po przeczytaniu niniejszej notki.
- No co? - speszyłam się - Mea culpa! Mea... mistejka!
- Tua wronga!

Jedna masa - ciemna masa

- To może zróbmy muffinki z czekoladą i jasną masą. Albo muffinki jasne z ciemną masą - proponuje Ona.
- I nazwijcie je "muffinki studenckie" - mruknął Luby znad klawiatury.
- Muffinki studenckie - ciemna masa! - ucieszyła się Ona.

Wierny kot

Dziś był Dzień Kota. Po tym, jak nakarmiłam bydlęta o 5.30, dostały jeszcze kawałek schabiku o 6.12. To złe. Takie zachowanie jest złe. Uleganie kocim wpływom spojrzeniowym jest złe. Na szczęście to nie ja karmiłam.
- Patrz, zeżarły plaster i chcą jeszcze - wskazałam na dwa kocie posążki stojące u stóp Lubego - Warują. Kochają cię. Wierne jak psy.
Werbena fuknęła, zadarła ogon i oddaliła się.
- Oho, obraziła się za tego psa - zaśmiał się Luby, podczas gdy Piołun wywijał ósemki pomiędzy Jego nogami - Ale za to Piołuno się nie obraził. Jego jest w stanie obrazić tylko brak schabiku.

Kosmiczny problem

- A co, jeżeli nie uda mi się dzisiaj z kupą? Zostanie mi tylko środa, czwartek i piątek - zamartwia się Luby.
- To zaniesiesz w przyszłym tygodniu - odparłam ze stoickim spokojem znad garnka z sosem piwnym.
- Ale jak w przyszłym tygodniu? Przecież muszą być trzy dni pod rząd!
- A tam, wcale nie muszą...
- Ale było napisane, że muszą.
- Kochanie, a kto cię zmusi do kupy?
- No tak...
- Poza tym możesz zawsze schować ją w lodówce i zanieść jutro.
- Ale napisali, że tylko w wyjątkowych sytuacjach.
- Sądzę, że kupa po 12.30 to jest wyjątkowa sytuacja - umoczyłam chlebek w sosie - No bo co innego może się zdarzyć?
- A atak kosmitów?
- Kotku, Sanepidu nie dotyczy atak kosmitów. Oni mają wprowadzony Hacap.*

HACCP zostało wprowadzone po raz pierwszy w latach 60-tych przez NASA jako system kontroli żywności na statkach kosmicznych. Teraz stosuje się go w produkcji ciastek i parzeniu kawy. Kosmici nas nie ruszą.

Dla niewtajemniczonych: do tego, żeby pracować z żywnością, trzeba mieć zrobione badania w kierunku salmonelli i innego gówna (nomen omen), które wykonuje się na próbkach kału. Dla każdego świeżaka (ja też takim byłam, ale teraz jestem koprofagicznym ekspertem wśród znajomych) jest to wyjątkowo ciężkie przeżycie z wiadomych względów - grzebanie się w ekskrementach, a potem jeżdżenie z nimi po mieście w tramwaju nie należą do najprzyjemniejszych w życiu czynności.

Higiena ciasteczkowa

Leżymy w łóżku.
- Kochanie, nie schowałam ciastek.
Po chwili słychać odgłosy, które po dwóch latach mieszkania z kotami da się łatwo zidentyfikować.
- Zabrały ciastko.
- Wstanę...
- Zostaw, może nie zabiorą więcej.
- No coś ty? Wymemłają to jedno i wezmą następne. W końcu to takie czyste zwierzęta!

Jesienna melancholia

- M. jest strasznym melancholikiem - opowiadam koleżance z pracy - Jest w tym jeszcze lepszy od ciebie.
- Ode mnie?! Przecież ja jestem radosna i pełna życia!
- Dobrze, że nie jem - sapnęła R., zerkając znad okularów.
- A co? Może się nie zmieniłam?
- Aha. Tylko na gorsze.

Pokręcone filmy

Ooooch... jak ja lubię poryte filmy. Poryte w sensie pozytywnym, ma się rozumieć, nie mówię tu o "Zmierzchu". Zimowo-wiosenną porą szykują się takie aż dwa ( w obu gra Johny Depp - cudowny zbieg okoliczności).

"The Imaginarium of Doctor Parnassus" miało swoją premierę światową w maju 2009 roku! W Polsce w styczniu 2010! Pf... obrzydliwe niedopatrzenie polskich dystrybutorów. Wstyd, wstyd!

"Alicja w Krainie Czarów" dla dorosłych kinomaniaków w wizji Tima Burtona - to znaczy, że musi być Dziwnie przez duże "Dź". Zacieram rączki i polecam obejrzeć trailery.

Pokoleniowy manifest?

Koty to dranie, do tego sprytne dranie, dlatego punktualnie o 6 rano zaczynają rozrabiać, żebym tylko wstała i dała im jeść. Wtedy się uspokajają. Koty nie uznają dni wolnych Kleksów, dla nich każdy dzień jest wolny, więc dlaczego dawać Kleksom taryfę ulgową.
Skoro już wstałam, umyłam się i przestałam wyglądać jak zombie ("Braaains...brains!"), postanowiłam zrobić coś konstruktywnego, ale że o 6 rano nic konstruktywnego nie przychodzi człowiekowi do głowy, to ima się różnych dziwnych zajęć. Luby ostatnio śmiał się z książki "Zmierzch", a mnie się dziś rano trafił film na podstawie tejże książki, więc postanowiłam go obejrzeć. To było coś, więc może w skrócie.
Pani niejaka Meyer postanowiła pójść w ślady Pani niejakiej Ani Ryż i napisać sagę o wampirach, która to saga (podobno) zyskała wielką popularność w niejakich Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Filmowcy postanowili zatem (czyż to nie oczywiste?) przenieść to cudo na ekrany kinowe. Nie dowierzając opiniom recenzentów tudzież recenzentek ("Film cudowny, gra aktorska pana Robert Pattinson była niesamowita .. filmowy orgazm! Polecam "), poświęciłam 120 minut swojego porannego czasu i...

Film jest absolutnie, obłędnie zabójczy. Przez pierwsze 30 minut byłam zażenowana (mimo że towarzyszyły mi tylko koty i wstyd mogłam odczuwać co najwyżej przed sobą samą). Zażenowana grą "aktorów" (tzw. młode brytyjskie pokolenie, które nie chce być gwiazdami "jak Angelina Jolie", tylko prawdziwymi aktorami - cytat z odtwórczyni głównej roli w "Zmierzchu"; bawią mnie wypowiedzi dziewczątek, które w swoim życiu zagrały w jednym filmie i porównują się do Angeliny Jolie na ten przykład), zażenowana dialogami, a właściwie ich brakiem, zażenowana brzydotą charakteryzacji głównych (emo)bohaterów i wreszcie manierą a la' Keira Knightley (nieuchronny opad szczeny po każdym wypowiedzianym zdaniu).
Popijałam kwas chlebowy, żałując, że to nie coś z procentami, gdy Edek tłumaczył swojej ludzkiej oblubienicy, że jest wampirem-wegetarianinem i żywi się wyłącznie sarenkami i tym, co upoluje w lesie. Za to "piękna" Iza, żeby się dowiedzieć, co to wampir, musiała przejrzeć Google (oczywiście na Izę nikt nie mówi Iza, tylko wszyscy Bella - śmiech na sali).
Poza tymi istotnymi faktami z życia wampirów, możemy się też dowiedzieć, że:
- wampiry mogą grać w bejsbol tylko podczas burzy i jest to jedna z ich ulubionych rozrywek (WTF?)
- kiedy świeci słońce, wyjeżdżają na piknik, żeby ludzie nie mogli zobaczyć, że ich skóra jest diamentowa (sic!)
- żeby przemienić swoje ofiary, wstrzykują im zabójczy jad
- żaden z nich nie być Lasombra - wszyscy, jak jeden mąż, grzecznie odbijają się w lustrach
- maturę zdają po kilka razy, a jak już zdadzą, to wyjeżdżają do innego miasta
- każdy ma jakieś ciekawe właściwości: Edek czyta w myślach, a jego siostra Kasia przewiduje przyszłość (która oczywiście zawsze może się zmienić)
- wszyscy dobrzy obowiązkowo wyglądają jak emo, wszyscy źli - jak kudłaci bandyci w futrach (rasta, rasta?)

W całym filmie trafiła się jedna (!) scena, na której się zaśmiałam, niemal przez cały czas marzyłam, żeby ten horror (nomen omen) się skończył. Ania Ryż i twórcy WoDa przewracaliby się w grobie, gdyby nie żyli (a życzę im stu lat+), ciekawe, jak reagują na ten gwałt przeprowadzony na żywym organizmie. Dobre czasy Brada Pitta i Toma Cruise'a w roli wampirów odeszły, teraz rządzą... no... Oni. Przy "Zmierzchu" nawet "Królowa Potępionych" i "Dracula 2000" wydają się ambitnymi produkcjami.

Podobno ten film to manifest pokolenia. Mam nadzieję, że nie mojego!

Podpisz Trakrat, studencie

Prof. R. zagląda nieśmiało przez ramię Dyrektora:
- Eeemmm... czym się kończy wykład z historii Unii Europejskiej?
- Podpisaniem Traktatu Lizbońskiego - szczerzy się Dyrektor.

Na smutki i żale

Wieczorem popijamy w czwórkę naleweczkę mojej produkcji: ja, Luby, Tato i Babcia.
- Weź moja i dopij, bo ja już nie mogę - zagadnęła Babcia Tatę - Coś mi wątroba szwankuje.
- A to tam jeszcze coś zostało? - wyraził wątpliwość Tato.

W ogóle to jedno z ulubionych powiedzeń mojej Babci, które bardzo chętnie zaanektował Luby, brzmi: Na te smutki, na te żale, walnijmy se po gorzale!
Hej!

IV filar

Dziś rano wymyślaliśmy, jak by tu zabezpieczyć naszą przyszłość.
- Trzeba będzie się ubezpieczyć w III filarze. A potem w IV - stwierdził Luby.
- Czwartym? - spytałam, nie bardzo rozumiejąc.
- Mhm. Odkładać własne środki jeszcze gdzieś na boku. Wtedy może starczy nam na zapłacenie czynszu i życie.
- Ja myślę, że powinniśmy spłodzić dzieci. Dużo dzieci. Wtedy jest szansa, że któreś się nie wyrodzi i będzie nas utrzymywać - spojrzałam na baraszkującego w łóżku Piołuna - Bo na koty nie ma co liczyć.

Mam dość. I co z tego?

Ok. Obiecałam sobie, że nie będę się denerwować tym ... ZUSem. A mimo wszystko... nosz by to szlag jasny trafił. Proszę, to na początek:

Przejęcie składek OFE przez ZUS

Wiadomość z wczoraj, ale jak o tym pomyślę, to mnie normalnie do szewskiej pasji doprowadza ten cały przeklęty złodziejski biznes, okradanie ludzi w biały dzień i to publicznie, ZUSy, KRUSy, USy i inny szajs. Stocznie, kopalnie, dopłaty, a potem wywalanie zboża na tory!
Najbardziej mnie w tej wczorajszej informacji urzekło, że już nikt nawet nie próbuje nam wmawiać, że coś z tego MY będziemy mieć. Nikt nie próbuje powiedzieć: "Patrzcie, jak fajnie, dostaniecie na starość więcej kasy, a życie będzie ciekawsze." Nikt już nawet nie próbuje nas okłamywać. Oficjalnym powodem jest to, że ZUS nie ma kasy i jest na skraju bankructwa, więc musi przejąć cześć składek OFE. Skoro jest na skraju bankructwa, to niech wreszcie zbankrutuje i nie zżera 50% mojej pensji! Bardzo dobrze bym wiedziała, jak zagospodarować te pieniądze, żeby za 50 lat pracy nie dostawać 800 zł na miesięczne życie.
Nie jestem naiwna, wiem, po co są podatki i na podatki się nie krzywię. Ale mam dość, dość, dość tego całego bagna.
Dlaczego oduczono mnie tak szybko dziecięcego patriotyzmu i naiwności?!

Claude Levi-Strauss nie żyje

Zmarł kolejny wielki człowiek, francuski antropolog, Claude Levi-Staruss (tudzież Levy-Strauss), członek Akademii Francuskiej. 28 listopada skończyłby 101 lat. "Poznałam" go w liceum, gdy przyszło mi się przygotowywać do Olimpiady Polonistycznej, a on pomagał zrozumieć obyczaje i obrzędy magiczne. Znajomość odnowiłam w trakcie pisania pracy magisterskiej i znów badania Claude'a Levi-Straussa okazały się niezastąpione.
Teraz już nie zajmuje mnie badanie mentalności ludzi średniowiecza, ale wciąż ten antropolog wnosi ważne słowa w moje życie. Podczas jednego z ostatnich wywiadów w roku 2005 powiedział: "Zauważam straszliwe zniszczenia, stopniowe zanikanie całych gatunków roślin i zwierząt, a także to, że ludzkość z powodu swej rosnącej liczebności żyje w stanie wewnętrznego zatrucia. Świat, w którym kończę egzystencję, nie jest światem, który mógłby mi się podobać". Badacz ludzkości tak trafnie podsumował jej stan w początku XXI wieku, że aż strachem napełnia to wyznanie. Pozostaje starać się aby nasze małe działania zmieniły świat na tyle, żeby Claude Levi-Strauss uśmiechnął się do nas z góry.

Na pohybel

- Za dużo WoWa - oznajmiłam Lubemu pomiędzy wkładaniem rajstop i swetra, po czym streściłam Mu moje dzisiejsze nocne batalie z Legionem, ratowanie Królestwa i wynoszenie z więzienia na plecach Ilidiana, który akuratnie popadł w depresję.
- Dobrze, kochanie, przez tydzień grasz tylko w kulki.
- Ale ja lubię WoWa - mamrotnęłam - Zresztą patrz, jaki klimatyczny sen miałam.
- E?
- Zero koksu. Samo RPG!

Gracze "zaprzyjaźnionego" Redemptor Hominis byliby ze mnie dumni. Na pohybel klimaciarzom, hrhr.

Groźba nie na żarty

Dialog tramwajowy. Starsza, bardzo głośna pani i kierowca, którego odpowiedzi nie słyszałam, ale można się domyślać:

- Proszę dwa bilety ulgowe.
- ...
- Ale ja nie umiem kupować w automacie!
- ...
- Serio mówię! Proszę dwa ulgowe.
- ...
- Bo pojadę na gapę!

Bardzo Złota Myśl

Ponieważ tak jak Ona zawsze coś zmieniam (ale nie podziwiam Julie Powell), przeto z tej okazji stworzyłam nawet Złotą Myśl. Jak już będę sławna i obrzydliwie bogata... stop! Jak już będę sławna, to moi wielbiciele wydadzą księgę mych Złotych Myśli. Jak będę obrzydliwie bogata, to sama ją wydam.

A Złota Myśl brzmi tak:

Zasady są po to, żeby ich przestrzegać; przepisy po to, żeby je zmieniać; a fartuchy po to, aby je brudzić.

(trzecia część zdania przyszła mi do głowy dziś podczas prasowania; swoją drogą - nienawidzę prasować).

Niewdzięczne Kleksy

Weszłam do kuchni, zapaliłam światło, a tam na krześle Werbena w pozie rozwalonej.
- Kochanieee! - wołam - Kot nam zdechł w kuchni!
- Zaraz wyniosę do zsypu - stwierdza Luby bez cienia emocji.

Miłość między kobietami

- Agnieszka, Aga! Agunia! Aga! - nawołuje R. - Weź jej coś powiedz, bo ja trzepnę! (to już było do mnie).

Turbo-Dymo-Janek

Idziemy na przystanek, podjeżdża autobus 178. Luby dumnym głosem mówi:
- 178. Woził mnie na egzaminy*.
- A mnie do Selgrosa - wyszczerzyłam się.
- Ale ciebie woził tylko dwa razy, a mnie trzy, nie licząc zapisania się.
- Tak, jesteś jak Turbo-Dymo-Men.
- Ania jeździła 178 dwa razy. Turbo-Dymo-Janek zawstydził Anię. Jeździł 178 trzy razy!

Co te reklamy robią z ludźmi...
(Cytat z komentarza: "Tylko Chuck Norris zawstydzi Turbo-Dymo-Mena").

*Chodzi o egzaminy na prawo jazdy oczywiście

Kraków nieatrakcyjny

Podsłuchana dziś w tramwaju krótka wymiana zdań dwóch wysiadających pań (na oko między 50-tką a 60-tką):
- Ale to Stare Miasto ciasne. I stare.
- W końcu Stare Miasto...
- Ja nie wiem, co się tym ludziom podoba?
- Ja też. Wawel?

Mój Dzielny Miś

Ostatnio się zapuściłam w pisaniu, jakoś zupełnie nie mam głowy, zaprzątają mnie głównie sprawy KahvaThei. Ale dziś jest dzień wyjątkowy, albowiem Mój Dzielny Miś zwany Żabą zdał znienawidzony już egzamin na utęsknione prawo jazdy. Jestem z Misia dumna, a osobiście bardzo, bardzo się cieszę. Z tej okazji czynię publiczną obietnicę, że przez tydzień nie musi zmywać, a ja upiekę mu coś pysznego. Hawk!

Koty pozują

Molestuję ostatnio pożyczony od Admina aparat. Głównie molestuję w celu fotografowania jedzenia, ale że w kuchni cały czas plączą się Koty, żebrząc o jedzenie, więc im tez się dostało. Koty nie lubią zdjęć, co już było udowadniane (większość przedstawia ostry profil, wypięty tył lub rozmazane pyszczki). Oto dwa najbardziej sensowne:


Piołun wygląda na nieco zafrasowanego, właściwie nikt dotąd nie robił mu fotografii z tak bliska. Mina Werbeny oddaje jej myśli na temat stanu miski. Wygląd miski świadczy o nieznośnej pustości bytu (najwyraźniej jeszcze nie było 18; 18 to u nas pora kociego wieczornego karmienia, a niewtajemniczeni pewnie nie wiedzą, że Werbena jest na diecie MŻ - Mniej Żreć).

Edit: Dzisiaj NIE BĘDZIE karmienia o 18! Te dwie... te...
Wyżarły zupę szczawiową z talerza, który nieopatrznie zostawiłam w kuchni. Nie wiem, które to było i nie interesuje mnie to!

Urocze art-deco

Przeglądając dziś Allegro w poszukiwaniu witrynek ekspozycyjnych, doszłam do jedynego słusznego wniosku. Musze szybko poprosić Mamę, żeby nie wyrzucała tych starych mebli, które stały u nas w pokoju, a obecnie (w obliczu wymiany na świeższe modele) zostały skumulowane w piwnicy i robią za podstawkę pod ziemniaki tudzież szafki na śrubki i gwoździe. Otóż te cuda, które pamięta zapewne większość mojego i starszego rocznika są sprzedawane, jako "urocza witrynka art-deco" za co najmniej 800 zł + koszt wysyłki.
Nie wiedziałam, że komunistyczne wyroby to "urocze art-deco", ale cóż... niedouczona jestem.

Murloc Black Death. Deaaaath!!!

Powracając do normalności po wizycie w UM i Sanepidzie, obejrzeliśmy kilka teledysków Pink, Behemotha i coś, co mnie urzekło wyjątkowo: dziesięć najbardziej niedorzecznych teledysków BlackMetalowych .
- Kochanie, możesz dać głośniej, bo nic nie słyszę? - spytałam przy "teledysku" nr 7.
Luby dał głośniej, oboje niemalże przystawiliśmy uszy do głośnika. Po chwili wydobyło się z niego warczenie i bulgotanie jako żywo przypominające Murloki.
- I więcej nie usłyszysz - mruknął Luby z rezygnacją.

Ktoś se w górze jajca robi, hej!

Moja pokrętna poniekąd logika, każąca mi się cieszyć z nadchodzącej jesieni, kopnęła mnie dziś w dupę. Cieszyłam się z jesieni, albowiem była zwiastunem stycznia, kiedy KahvaThea będzie otwierana oraz listopada, kiedy będzie remontowana. No ale, że tak to ujmę kolokwialnie, bez jaj!
Co się dzieje dziś od świtu za oknem, niech zilustruje ta pioseneczka w wersji disco polo:
Disco polo song pr0

Czołowo?

Mam paciorkowca. Własnego, ale z miłości do ludzi dzielę się nim z otoczeniem. Otoczenie tego nie docenia, więc wysłało mnie na L4. Po południu zadzwoniła mama, od razu bombardując mnie pytaniem:
- Nic ci nie jest? Bo zderzyły się tramwaje i przeżywam teraz.
- Gdzie się zderzyły? - staram się ogarnąć tę niespodziewaną informację i nie myśleć na chwilę o bólu zatok.
- Gdzieś na Hucie.
- Ale, mamo, ja tam nie jeżdżę.
- Aha, to dobrze. No to pa.
Całe szczęście, że nie mieszkam w Nowej Hucie (choć niedawno usłyszałam, że to żadna Nowa, a już stara Huta). Wracam do zliczania kosztów armatury.

Żarło i zmarło!

A Luby postanowił wreszcie się uzewnętrznić. Ekshibicjonista!
Zapraszam i życzę smacznego:

Żarło i zmarło
(w przeciwieństwie do "Piło i żyło", który będzie blogiem o nalewkach)

Ziiiimno!

Oczywiście zapomniałam o tej przeklętej poduszce elektrycznej, a codzienne macanie grzejnika podkręconego na full unapalcawia (neologizm własny pochodny od "unaocznia") mi, że ten, kto jest odpowiedzialny za grzanie na razie robi to w kratkę (raz zimne, raz letnie, gorących nie zanotowano). W ogóle to się pochorowałam, a i tak muszę iść do pracy, bo studenci mi urwą głowę, jak nie przygotuję list stypendialnych.
W tym tygodniu muszę wreszcie zarejestrować firmę i zacząć papierkową bieganinę. Uch... coraz bliżej...

Odliczanie wsteczne

W sumie to nic ważnego, ale do remontu został miesiąc. A mojej pracy już tylko dwa miesiące i trzy tygodnie. Powtarzam to sobie każdego cholernego dnia, kiedy stężenie debili i kurestwa na metr kwadratowy przewyższa moje zdolności pojmowania.

Mały morderca

- Ile tu muszek lata! - macha rękami On.
- To je zabij - denerwuje się Ona.
- Nie lubię zabijać... - płacze On.

Nasza jesień zła

Ten tydzień ogólnie rzecz biorąc, przynosi dobre wiadomości. Niektórymi nie będę się chwalić zbyt głośno, ale za to jedna jest naprawdę wspaniała i godna obwieszczenia światu - od wczoraj zaczęło się na naszym osiedlu oficjalne WIELKIE GRZANIE! Wreszcie! Rety, jak ja zmarzłam tego września!
Ona oczywiście ma samą rację, pisząc o najgorszych miesiącach w mieście. A ja jadę do domu na weekend, więc ukradnę babci poduszkę elektryczną. Inaczej znowu zwariuję. W maju.
Swoją drogą zastanawiam się, jak Eskimosi TO robią. Przecież ja nie jestem w stanie wystawić nosa spod kołdry, nie mówiąc o igraszkach!

Bez cenzury

Koty rozbiły talerz z zestawu, który bardzo, bardzo lubię. To implikuje w najbliższej przyszłości wyprawę do Ikei. Tak czy inaczej upadający talerz narobił naprawdę dużo hałasu!
- Kochanie, musisz spojrzeć na to z innej strony... - tłumacze spokojnie Lubemu, który wpadł w małą furię - Gdyby na przykład rozwaliły ten talerz w środku nocy, gdy śpimy...
- To bym skurrrrr....wysynom ogon z dupy powyrywał!
- Znaczy, zdenerwowałbyś się bardzo? - pytam grzecznie.
- Tak! Właśnie tak!

Fantastyczna powódź

Gramy w WoWa. Miejsce akcji - stolica ludzi w absolutnie fantastycznym świecie.
Ja: Eee... ale co tutaj robią skrzynki ze znaczkiem PCK?
Luby: Pomoc dla powodzian.

Dylematy pierwszaków

Przeczytałam dziś iście dramatyczny artykuł o tym, jak to studenci (głównie I roku) nie mogą znaleźć mieszkania. Pewnie niejedna osoba powie, że jako osoba na własnych śmieciach nie powinnam śmiać się z innych, ale też swoje pomieszkałam w wynajętym, a z opowieści mojej drogiej Onej wiem, jak to jest przeprowadzać się co roku. Na szczęście obie mamy to za sobą i możemy się cieszyć rozpieprzaniem tylko i wyłącznie własnych pokojów i łazienek.
W owym wspomnianym artykule szczególnie urzekły mnie dwa cytaty:
- "Moje kryteria były proste – mieszkanie musi być umeblowane, nie za drogie i nie za daleko od uczelni" - rzeczywiście proste kryteria, szkoda jeszcze, że nie dodała "skromne" tudzież "niewygórowane żądania"; tak się składa, że takie kryteria stawia każdy student poszukujący mieszkania, chyba że jest masochistą
- "Co lepsze mieszkania zajęły starsze roczniki, które mogły szukać zanim ja jeszcze wiedziałam, gdzie się wybiorę na studia" - tak, tak! Powinno się ustawowo i konstytucyjnie zabronić wynajmowania mieszkań przez studentów starszych roczników, nim zrobią to pierwszoroczniacy! U mnie na studiach zawsze i za każdym razem pierwszeństwo przy wpisie miał rocznik starszy, począwszy od zajęć. Życie jest brutalne, ciekawe, co taka panienka powie, jak będzie na II roku.
Aż nie wiem, czy chce mi się czytać dalej. Może jednak się zmuszę?

Zapachy jesieni

Przetwarzam się. W przetwory. Idąc za ciosem (to znaczy chwilowym impulsem pod wpływem pseudo artykułu na Interii), kupiłam z 10 kilogramów owoców i zabrałam się za robienie dżemów. Moje wczorajsze idee fix zaowocowało, nomen omen:
- dżemem jabłkowo-gruszkowym
- dżemem wykwintnym (z jabłek, malin, pomarańczy i przypraw korzennych)
- gruszkami z cynamonem w słodki syropie
- dżemem morelowym (to znaczy brzoskwiniowym w moim wydaniu) z winem i migdałami
- konfiturą jabłkowo-śliwkową (bo mi zostało dużo śliwek)



A także startym do krwi palcem, bałaganem w kuchni i nieszczęśliwymi Kotami, które straciły kontrolę nad tym, co się dzieje w domu i były tym faktem niepocieszone.
Wczoraj rozpoczęłam też proces produkcji nalewki śliwkowej, która na razie zabija zapachem (98%!), a gotowa ma być za sześć tygodni, po licznych jeszcze mieszaniach i innych magicznych rytuałach z użyciem ściereczki do odcedzania i cukru.

Kot w bucie

Werbena jest mało wdzięczna modelką, bo zaraz ucieka. Ale, jak już się uda zrobić jej zdjęcie, to... to naprawdę śliczny Kot.



Co prawda buty dziwnym trafem się kurczą... ale Młodej to nie przeszkadza. Pupka coraz większa i brzuszek okrąglutki, a Ona nic. Co by nie mówić, nadal jest stosunkowo małym kotem. Gdyby Piołuno był jej gabarytów, byłby pewnie ze trzy razy większy.

Z kategorii "polskie kurioza"

Od niedawna Krakowska Szkoła Wyższa (KSW - znana w środowisku krakowskim jako Kup Sobie Wykształcenie) nazywa się Akademią Krakowską. Wszystko pięknie, tylko że "Akademia Krakowska" to nazwa UJ pomiędzy założeniem a ok. połową XIX wieku, gdy zmieniono jej nazwę na Uniwersytet Jagielloński.
Jaki będzie kolejny krok ex-KSW? Krakowski Uniwersytet Jagielloński?

Edit: Jak zwrócił mi uwagę Ziemowit, nie jest to Akademia Krakowska, tylko Krakowska Akademia. Mea culpa, choć ogólnego wydźwięku niestety nie zmienia.

Ciągle pod górkę

Ostatnie półtora tygodnia obfitowało w taką ilość kurestwa, grabieży i sromoty (cytując Annę Brzezińską), że kompletnie opadł ze mnie jakikolwiek zapał do pisania, nie mówiąc już o wenie twórczej. Miałam ochotę pójść spać i obudzić się w styczniu, gdy wszystko będzie gotowe, piękne, wypucowane i pozbawione tych wszystkich doprowadzających mnie do szewskiej pasji ludzi. Po prostu niech się odwalą ode mnie i już!
Jak coś chce się robić, to nigdy nie będzie łatwo. Nigdy nie wygram w totka, nie przyjedzie do mnie wujek z Ameryki i nie sypnie dolarami. Nie, muszę się zacharować do upadłego, a dopiero wtedy będę mogła się cieszyć tym, na co zapracowałam. A na dodatek będę jeszcze musiała znaleźć siłę, żeby się cieszyć.
Dlatego w obecnej sytuacji pokazuję całemu światu soczysty środkowy palec, nucąc pod nosem: "Always look on the brigth side of life".

Kuchenne marudzenie

Wróciłam wczoraj zbyt późno do Krakowa, więc mogłam tylko pomarzyć o jedzeniu dla kotów. A Koty też mogły tylko pomarzyć o swojej suchej karmie. W ramach "karmienia o 18" pokruszyłam im pasztecik do miski. Werbena spojrzała na mnie wzrokiem: "O, matko, ale mi się durny Kleks trafił!". Piołun wyciamkał mięso, a ciasto, w które był owinięty pasztecik, wrzucił do miski z wodą, zaś resztę dokumentnie rozpirzył po całej kuchni. Dziś rano miałam gratisowe zamiatanie.
W ramach porannych popiskiwań i miauczenia dostały po plasterku pieczeni z kurczaka! Sadystyczne bydlęta-szantażyści. A potem jeszcze Luby dał im po plasterku szynki. Myślałam, że Werbena stanie na głowie. Masakra.

Czytanie dla debili

Myślałam, że padnę. Zobaczyłam dziś reklamę audiobooka, która brzmiała tak: "Ja słucham z dzieckiem, a Ty? Książki dla dzieci. Do słuchania."
W tym momencie przychodzi mi do głowy kilka pytań:
- czy rodzic jest debilem na tyle, że nie umie czytać, ale jest na tyle inteligentny, żeby dzieciaka spłodzić?
- czy rodzic jest na tyle leniwy, że nie chce się mu czytać?
- czy rodzic ma wrodzone upośledzenie obu rąk, że nie może książki podnieść? (ja rozumiem, że są osoby niepełnosprawne, ale one często lepiej sobie w życiu radzą, niż niektórzy tzw. normalni; a lasencja na zdjęciu wyglądała na pełnosprawną - przynajmniej cieleśnie)
Może ta reklama wkurzyła mnie nieproporcjonalnie do treści, ale nie znoszę podszywania się - a w tym przypadku chamskiej kalki - pod znane, głośne i dobre kampanie społeczne. Czytaj dzieciom, rodzicu, dawaj, cholera jasna, przykład! A jeśli sam jesteś analfabetą, to się wpierw naucz!

Drużyna G

Gramy sobie w WoWa z Lubym, penetrujemy instancje, prowadzimy niemalże epickie bitwy i...
- Widzisz? - pokazuje mi Luby - To są te stworki, które wygoniły gobliny.
- Eeee... gobliny?
- No, gremliny!
- Gremliny?!
- Gnomy! - przypomniał sobie Luby - Gremliny, gobliny, gnomy... Drużyna G.

Łóżkowa geografia

Kota na parapecie. Czai się na Piołuna. Kot w nogach łózka - czai się na Werbenę. A pomiędzy nimi - my, bezustannie narażeni na ich atak.
- Jesteśmy jak ziemia niczyja - stwierdza Luby.
- Albo jak Alzacja i Lotaryngia. Ja jestem Alzacja, a Ty Lotaryngia - śmieję się.
- Aha. Linia Magikota.

Rodzina Księcia Ciemności

Od jakiegoś czasu TEN filmik inspiruje nas do różnych mniej czy bardziej głupich komentarzy, ewentualnie nawiązywania do niego we wszystkim, co robimy.
Dzisiaj z rana podeszłam do Lubego ubrana już, ale z postawionym wysoko kołnierzem:
- Patrz, jestem księżniczką wampirów!
- Nie, kochanie, jesteś prince of darkness!
- Princess - poprawiam Go, doprowadzając odzienie do porządku.
- Może być princess...
- O, wiem! Stworzę sobie postać, która będzie żoną Arthasa. Ale będzie czad!
- Stwórz sobie postać, która będzie teściową Arthasa - śmieje się Luby.
- Teściową?
- Aha. Mother-in-law. Of darkness.

Do kina czy na film?

- Kochanie, trzeba kupić kotom żwirek. Albo nie, jak będę wracała z pracy, to kupię.
- Przecież nie będziesz sama dźwigać. Umówimy się w Tesco - Luby spojrzał na mnie znacząco - Wiesz... umówimy się. Na cebulaczka.
- Ale na cebulaczka czy do Tesco? - parsknęłam.

*****

Tell me why I don't like Mondays. Mamroczę, jęczę, sapię, ale do pracy trzeba iść.
- Czas podnieść zwłoki - oznajmiłam.
- No i to się nazywa nekromancja! - oznajmił Luby uradowany.

To nie pociąg!

Pytanie dnia: Czy jeśli wyegzorcyzmuję jajko, to zmieni się w święconkę? (to Luby).

Ogólnie 19 sierpnia okazał się być zdecydowanie lepszy do 18 sierpnia. W Sanepidzie Pan Michał poinformował mnie, że w sumie to ich nie obchodzi, jakie będę mieć blaty i sprzęty. Byle blaty się dobrze zmywały, a zmywarka miała atest. A to oznacza, że nie muszę robić cholernie drogiej i mega obleśnej kuchni ze stali nierdzewnej (oczywiście gastronomicznej), a mogę sobie zrobić tańszą i przyjemniejszą w obyciu kuchnię "domową".
W MARRze złożyłam odwołanie zgodnie z podpowiedziami sumienia i dla jego spokoju, przy okazji zapytałam też o pożyczkę. I co się okazało? Że (niewiarygodne!), żebym mogła wziąć pożyczkę na założenie firmy, nie muszę mieć "co najmniej pół roku działalności i wykazać rosnące zyski". Czyli światełko w tunelu nie okazało się lokomotywą.
Poza tym mam kilka nowych pomysłów, ale część z nich jest naprawdę paskudna, więc na razie sza (aczkolwiek nie posunę się do obrabowania banku, czego obawiał się On).

Złe słowa na "m"

- Piołun, ty mendo!
- Też na "m". Jak MARR.
- Nie, kochanie, MARR jest na "k".
- Aha, czyli rozumiem, że żadne z naszych dzieci nie będzie miało na imię Marek?
- Nie.
- I... i nie będziesz robić z owoców marmolady?
- Nie. Będę robić dżem.
- Ha! Sukinkoty!

Wszystko nie tak

No dobrze. A raczej niedobrze. Odrzucono mój biznesplan, a piętą Achillesową okazała się... część opisowa, z której czułam się najmocniejsza (i która de facto zadecydowała o tym, że dostałam się do "piętnastki"). Za to z tabelek i obliczeń dostałam prawie maksymalna ilość punktów. Summa summarum miałam nawet ponad limit wymaganych punktów, ale.. co z tego?
Będę się odwoływać, tylko jeszcze nie wiem, od czego. Teraz jeszcze bardziej nie znoszę MARR-u. Grrr...
Żeby było bardziej wesoło, kilka minut później dowiedziałam się, że oddanie budynku przesunie się na połowę listopada, bo... bo tak.
A na koniec zobaczyłam coś takiego:

Ech... ktoś jeszcze chce mnie dziś czymś dobić?

Edit: A w komentarzu do jakiejś ankiety "W którym fast foodzie jadasz najczęściej" przeczytałam (po ocenzurowaniu): "wiecie czemu te szwaby,angole itd są grubi,bo u nich się więcej zarabia i częściej stać ich na takie żarcie !!!"
Ja po prostu nie wiem, gdzie żyję, nie wiem...

Brzuszek

Mój brzuszek cierpi. Nie wiem, kto wymyślił, że za stres odpowiedzialna jest głowa czy serce? Nerwy rodzą się w brzuchu i tam sobie konsumują resztki mojego psychicznego zdrowia.
O 10.13 koleżanka zadzwoniła do MARR-u i powiedzieli jej, że "serwer im się zepsuł". Aha, srały muchy, będzie wiosna. Nie wierzę ani trochę. "Jak do 1-1,5 godziny się nie naprawi, to będziemy wysyłać wyniki." To fajnie, ale już jest 11.36 i jakoś maila nie widać, może poza tymi od znajomych z grupy. Wszyscy od wczoraj w...pienieni strasznie, wymieniliśmy już 49 maili. Czekania ciąg dalszy.

Od rana idioci

Reklama pewnej firmy dystrybuującej kawę:
"Czy wiesz, jak robi się cappuccino? Nie? Najpierw trzeba przygotować espresso. Bo nawet mistrz nie zrobi cappuccino bez dobrej kawy." Ciąg absurdalnych zdań. WTF w ogóle?
A wyników dalej nie ma. Mój poziom nietolerancji dla kretynizmu jest wprostproporcjonalny do poziomu złości i zdenerwowania.
"Prosimy o regularne sprawdzanie strony internetowej projektu oraz swojej skrzynki mailowej." Mam wrażenie, że te oceny nigdy się tam nie pojawią.

UE z Katarem

Pisałam, że na 90% wyniki będą 17 sierpnia? Myliłam się. Będą albo dziś w nocy, albo jutro rano. Bez komentarza (zjadliwego bądź wulgarnego).
Do rana rząd czeka na wpłatę pieniędzy przez katarskiego inwestora na rzecz stoczni.
- Ty! Może zakupem stoczni zajmuje się MARR? - oświeciło Lubego - I teraz czekają na te pieniądze z Kataru, żeby wam wypłacić!

Drobna różnica

- Kochanie - pytam ładnie - a skoczysz do sklepu po borówki?
- Parówki?
- Sam jesteś parówka - sapnęłam - Borówki!
- Każdy słyszy to, co chce - odpowiada niewzruszony Luby.

Nor Folk na bis

Wczorajszy koncert Nor Folk był jednym z lepszych, na jakich miałam okazję być. Znowu bez Szymona (oby na zawsze!), chłopaki zgrani jak nigdy dotąd, Axel w szczytowej formie (Co oznacza "szczytowa forma" w przypadku szaleńca?), mnóstwo hałasu (na szczęście było o co) i kapitalne szanty (od lat te same). Na jesieni płyta! Hurra (po dziesięciu latach grania)! Już się nie możemy doczekać. Chłopaki, grajcie nam do końca świata!

Ze słowniczka Lubego

Romantyk - pierwowzór emo.

Pornol rodem ze Śródziemia

4.30 na zegarze, Koty nie dają spać. 5.00 na zegarze, Luby wybiera się na poranne spacery po mieszkaniu. Przez sen dobiegają mnie dziwne odgłosy z serwerowni: "Ooo...ooch...aaaach..."
Czy on z rana niemieckie pornole ogląda?
Gdy do świadomości wreszcie dotarło, co to może być, niemiecką Walkiria okazała się Szeloba, a pojękującym osobnikiem płci męskiej nasz ulubiony, pozbawiony szyi (tzw. szyita tudzież kark) Frodo.
"Władca Pierścieni" pozbawiony wizji może mieć zaskakujące konotacje.

"I don't wanna be a stupid girl"

Nowa piosenka Shakiry. Shakira dyszy (nic nowego) i wyje (też niby nic nowego, ale ona NAPRAWDĘ wyje). Dla odważnych ludzi bez skłonności do zawałów - teledysk.
- I co, znalazłeś? - pytam Lubego z grobową miną, bo miałam resztkę nadziei, że nie znalazł.
- Aha - szczerzy się Luby radośnie.
- O, Boże...
- Kochanie, to jest bardzo WoDziarska piosenka!
- No tak.
- Jak ją słyszysz, to masz ochotę się chlastać.
(W trakcie oglądania tego cuda, Luby nie mógł powstrzymać wiązanki. Najłagodniejsze określenie brzmiało: "Co to jest? Choroba świętego Wita?!").

Pocieszające. Oby nieprawdziwe

Fotka dnia:

Na przełamanie

Wreszcie, po kilku tygodniach oczekiwania (papiery złożyłam 1 lipca), dowiedziałam się, że wyniki mają być ogłoszone między 13 a 17 sierpnia. To już COŚ. Coś, cokolwiek. I tak będę fiksować z nerwów, już współczuję mojemu Ślubnemu, to będzie naprawdę okropne pięć dni. Dlaczego pięć? Bo jestem na 90% pewna, że wyniki będą w poniedziałek wieczorem, ale i tak codziennie po dziesięć razy będę sprawdzać maila.
Z tej okazji postanowiłam wyrwać się z marazmu i napisać notkę na stronie KahvaThei, z którą to notką noszę się chyba od dwóch tygodni. Okazało się, że liczy ona 1227 słów, co wizualnie zajmuje... dużo. Mam nadzieję, że nie wystraszę potencjalnych czytelników, ale z drugiej strony nie bardzo mam inny pomysł? Publikować w odcinkach? (Epizod I, sezon I?)
Zapraszam do lektury. Niedługo historia sera i mleka i może napisze też coś o tej nieszczęsnej wołowinie.

Czekanie

Tak, jak przypuszczałam, najgorsze miesiące nastały. W pracy nuda, w kwestii firmy - oczekiwanie. Tkwię w panicznym bezruchu objawiającym się głównie ściskaniem w dołku, w brzuchu i gdzie tam się jeszcze da, wahaniami nastroju i popadaniem w czarne wizje. MARR mnie nie oszczędza, co rusz przesuwają termin ogłoszenia wyników z oceny biznesplanu - nie wiem, czy nastąpi to w tym tygodniu, czy w przyszłym (oceny miały być już dwa tygodnie temu, zgodnie z zapowiedziami). Nie mobilizuje mnie to do niczego poza sprawdzaniem co pół godziny maila i strony MARRowskiej.
Lubię stres, skłania mnie on do działania. Ale stres tzw. "oczekujący" (jak na wyniki egzaminów na studiach, brrr...) jest deprymujący.
Ech...

Wiatr zmian

Po Jego koncercie czekamy na przystanku na tramwaj. Dobiega do nas Ona... nieco zmachana.
- Wiecie, jest coś cudownie anarchistycznego w przechodzeniu w nocy przez środek skrzyżowania - oznajmia nam, dotarłszy.
- Powinnaś jeszcze zaśpiewać jakiś wojenny protest-song - uśmiechnął się Luby, wspominając chyba część koncertowego repertuaru.
- Na przykład tę... no... - próbuje sobie przypomnieć Ona.
- "Marsyliankę"! - rzucił Luby.
- "Bogurodzicę"? - zasugerował Klucha.
- Nie. "Wind of changes" - przypomniała sobie wreszcie Ona.

Wszystko znów po staremu

Wczoraj Paweł Korzeniowski został wicemistrzem świata w stylu motylkowym na 200 m. Po dziwacznej Olimpiadzie, gdzie wygrywali nikomu nieznani Chińczycy, wreszcie wszystko wróciło do normy. Wygrał oczywiście Michael Phelps, który (uwaga, sensacja Mistrzostw!) płynął w samych spodenkach. Komentarz radiowca: "Korzeniowski pierwszy za Phelpsem. To tak, jakby był pierwszym z ludzi!".
A Phelps podobno dostawał w czasie Olimpiady sms-y od znajomych: "Stary, ty już tyle nie wygrywaj, bo nie chcę oglądać w telewizji twojej paskudnej mordy." Nie ma to jak przyjaciele.

Kahvathea.pl

Powolutku przenoszę się z moimi wpisami kawiarniano-kuchennymi (nie wszystkimi, niektóre nadają się do poruszania tylko w małym gronie) na blog firmowy: kahvathea.pl
Zapraszam gorąco. Strona w trakcie powstawania, dlatego proszę o wyrozumiałość i cierpliwość.
Dziękuję zwłaszcza Konradowi za Jego pracę społeczną, spokojne reakcje na moje chwilowe histerie i dokonywanie ekwilibrystyki w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Wreszcie rusza.

KahvaThea

Drapak

- Chyba kupię kotom ten... no... drapak. Na rocznicę ślubu* - oznajmiłam Lubemu.
- Kupisz kotom drapak? Na rocznicę ślubu? - powtórzył, jakby nie dowierzał.
- Mhm. Przecież jakaś okazja musi być, a ta jest najbliższa.
- O, ludzie...

* Żeby nie było wątpliwości - chodzi o rocznicę naszego ślubu.

Kwestia różnicy

- Jest jedna rzecz, którą różni się "RMF Classic" od "RMF Rumor" - stwierdza odkrywczo Luby - "RMF Classic" jest stacją prowadzoną, a nie tylko... puszczanie muzyki z płyt.
- Kochanie... sądzę, że mimo wszystko "Classic" od "Rumor" różni się czymś jeszcze.
- Nieprawda! - sapnął Luby, tłumiąc wszelkie możliwości sprzeciwu.

McMuffin na bis

- Oho! Co tak śmierdzi? - pyta Luby w odcieniu tzw. panikarskim, kiedy z pieca rozgrzewanego na cebulowe bułeczki zaczął się wydobywać cuchnący dym.
Naoczne sprawdzenie ukazało nam ogrom zniszczeń - tłuszcz z szaszłyków wieprzowych dnia poprzedniego zalał brytfannę i dno pieca.
- W sumie dobrze, że nie miałaś tam robić nic słodkiego - stwierdza Luby przy szorowaniu - Na przykład ciastka wieprzowe. Albo muffinki.
- No to już wiem, skąd się wziął McMuffin Wieprzowy De Luxe. Pewnie nie chciało się im myć pieca po hamburgerach.
- Albo wzięli sobie do serca stwierdzenie, że muffinki można robić ze wszystkim.

Bez komentarza

Nasz informatyk nadciąga z "naprawioną" klawiaturą R.
- Już? Działa? - pyta R.
- Tak, ale będziesz musiała zejść.

Blogi Nigry

Trafiłam dziś przypadkiem (dzięki artykułowi o tym, jak to manipulują nami Koty) na foto-blog Nigry. I zachwyciłam się.
Przepiękne zdjęcia Kociaków(zawsze zazdrościłam, bo sama z aparatem nie jestem za pan brat), wzruszające, zabawne. Pociągnęłam nosem za Sówką, rozbroiły mnie Tosia i Stanisław (jak bliźniaki Werbeńci i Piołuna).
A fotki pyszności - sam miód, już mam parę inspiracji na obiady.

A tu linki:
Koty
Kuchnia

Głos nadziei w sprawie podatku

Przypomniała mi się ożywiona dyskusja (a właściwie ożywiony monolog)połączona z machaniem rękami i głośnym wyrażaniem swego zdziwienia tudzież oburzenia, jaką przeprowadziłam z moim dawnym kolegą z lat jeszcze licealnych. Utrzymana była w nurcie popularnego u mnie ostatnio bezsilnego marudzenia na polskie absurdy prawno-finansowe.
- Bo powiedz mi, dlaczego we wszystkich raportach, we wszystkich krajach, gdzie jest podatek liniowy, nagle tego podatku zaczęło spływać więcej? Dlaczego wciąż się mówi - bardziej i mnie oficjalnie czy naukowo, że obniżenie podatku korzystnie wpływa na publiczne finanse? Bogaci wychodzą wreszcie z szarej strefy i tak dalej...
Prawnik cywilny potaknął bez słowa.
- Zatem skoro tak jest w innych krajach i zostało to udowodnione, i ciągle się o tym mówi, to dlaczego w Polsce nasze władze, jak osły, nie dość, że nie wprowadzą podatku liniowego dla wszystkich, to jeszcze zastanawiają się nad podniesieniem podatku w rok po jego obniżeniu!
- Ponieważ wpływ do budżetu nie byłby odczuwalny JUŻ. A to jest dla nich nie do przyjęcia - wyjaśnił mi Ziomek.

Przypomniała mi się ta rozmowa, gdy trafiłam dziś na TEN artykuł w Onet.Biznes. Może RPO coś wywalczy dla nas, biednych ludków? Mam nadzieję. Inaczej pozostanie mi ekwilibrystyka z podatkiem liniowym w obecnej formie.

Dwujajowi

- Mnie tu nie ma! - woła od progu Dyrektor Żaba.
- Ok - mruknęłam bez entuzjazmu znad biografii Michaela Buble'a.
- Sobowtór. Rozumiemy - uśmiechnęła się K.
- Sobowtór? Czy ktoś drugi na świecie może wyglądać tak jak ja?
- Przecież ma pan brata bliźniaka. Nie jesteście jednojajowi?
- Nie, obaj kompletni - fuknął Dyrektor i odwrócił się na pięcie.

Mruczak. Ważna data

A tak w ogóle środa, 8 lipca 2009 r. to dzień, w którym Piołun, co prawda nieśmiało, ale sam przyszedł do głaskania, miziakował i ocierał się o ręce. Wreszcie wiem, jakie ma futerko (mięciutkie i jedwabiste) i jak głośno mruczy.
Dzięki, Maluchu!

Morderstwo z premedytacją

Późnym wieczorem słyszę kotłujące się Koty. Warczą, miauczą... skrzeczą. Ciężkie łupnięcia o pudła przeplatają się z hałasem spowodowanym uderzaniem słodkich ciałek o przeszklone drzwi.
- Zaraz szyba pęknie - informuję Lubego, nie podnosząc się bynajmniej z łóżka (co by to miało dać?) - Obciążę Ich za to.
- Czym obciążysz?
- Kosztami oczywiście - mruknęłam, mając na myśli Ich.
- Obciążyć to Ty ich możesz kamieniem i utopić w rzece.
- Kochanie... ale ja nie miałam na myśli Kotów.

Do zerknięcia

Wbrew temu, na co kiedyś marudziłam, są jednak obszary rzeczywistości, gdzie Zieloni i SlowFood spotykają się i walczą w tej samej sprawie.
Dziś trafiłam na dwie petycje:
1. Ze strony Slow Food - petycja w sprawie znakowania żywności modyfikowanej genetycznie i żywności z grupy tzw. "Naturalnych Genów" - Naturalne Geny
2. Ze strony AFN - petycja w sprawie zakazu zbyt długiego transportu zwierząt przeznaczonych do uboju (w wolnej chwili zamieszczę kilka uwag i informacji dotyczących tego transportu) - 8hours
Ku rozwadze i/lub informacji.

Pochwała radości

Jeszcze raz dziś czytałam sobie Manifest Slow Food i ich (naszą)filozofię. I trafiłam na coś bezczelnie cudownego:

"Nic więcej przyjemności nie sprawia niż fantazjowanie o lepszym świecie, kreślenie jego zwyczajów i cieszenie się z poczucia wspólnoty, zarówno picia jak i zabawy, odpoczynku i czytania. By to się jednak stało możliwe, niezbędny jest pewien stopień bezstronności, obiektywności, chwila spokojnego, lepszego wykorzystania bezczynności... nawet w łóżku, w którym śni się przed wyjściem do ludzi."

Amenej.

Żal za prezydentem

Podobno milion ludzi przyjedzie gdzieśtam, żeby oglądać, jak Michael będzie zakopywany. I płakać oczywiście. My, biedni Polacy, możemy sobie tylko oglądać transmisję z zakopywania w Światłoniosącej(Lucyfer? - głupie skojarzenie, ale w końcu mówią, że tv to narzędzie szatana)TV. Czy my, biedni Polacy, będziemy płakać przed ekranami?
- A co to...? - oburza się starszy pan - To papież albo prezydent, żeby po nim płakać?
Z tym drugim bym polemizowała.

Happy birthday, Sweet Sixteen!

Lekko ubzdryngolona uwaliłam się na kanapie, obserwując Ich poczynania.
- Ile już domków wybudowałaś dziś, Kochanie? - mruczy On czule.
- Oj... - zastanawia się Ona stosunkowo długo.
- Hehe. Sims Developer - zarechotałam z kanapy.
- No widzisz? Jakbyś miała nie osiemnaście lat, a cztery, to bym mówił wszystkim znajomym: "Patrzcie, moje dziecko będzie deweloperem" - uśmiecha się On.
- Ale, Kochanie, ja nie mam osiemnastu lat - Ona spojrzała ciężko - Ani tym bardziej czterech!
On rzucił w tym momencie jeszcze kilka uwag niegodnych powtórzenia i wycofał się do kuchni.

A Luby ciągle uważa mnie za "sweet sixteen".

Jacko w lodówce

Jak to miała Ona w swoim "gadulcowym" ("tlenowym") opisie: "Otwieram lodówkę, a tam Michael Jackson".
Wszystkim nam już bokiem wychodzi cała ta histeria związana ze śmiercią, jak by nie patrzeć, dziwaka i wariata.
Dziś, wędrując, czy też przebijając się przez tłum na ul. Szerokiej (Festiwal Kultury Żydowskiej zobowiązuje do zagęszczania atmosfery), usłyszeliśmy konferansjera:
- Wspominamy też tych, którzy od nas odeszli. Niedawno pożegnaliśmy naszego drogiego przyjaciela...
- Michaela Jacksona! - wpadł mu w słowo On.

Radiowa magia

Każdego dnia o godzinie 9 minut 18 w radio daje się słyszeć: "Nazywam się Żanet Kaleta...", a potem coś w stylu "Spróbuj nowego żelu dopochwowego i kulki domacicznej". R. ma na Żanet alergie, w związku z czym za każdym razem wycisza radio. Tak było i dziś. O 9.28 R. zapytała:
- Ej, a czemu mi radio nie działa?
- Bo je uciszyłaś - sapnęłam z kąta.
Zapanowała chwilowa konsternacja, po niej radio wydało dźwięk.
- Miałaś rację!

Buble

Słucham namiętnie Michaela Buble'a.
- Mogę poprzeklinać trochę? - pyta grzecznie Luby.
- Nie, proszę. Pośpiewamy trochę. Co ci włączyć?
- Nie wiem. Bubel jest pogrzebowy.
- Nie jest pogrzebowy. Tylko... piosenki ma pogrzebowe.

Chlebek nasz powszedni

- Ojej, wyrzuciłam do kosza nie to, co chciałam.
- I co, teraz będziesz w koszu grzebać?
- Przy tych zarobkach? Dziwisz się? Ty jakaś nieżyciowa jesteś. Może się coś trafi, chlebek się wymoczy i będzie.

Przewrotność

Absurd w pracy z ludźmi polega na tym, że nie wiedzą, czego chcą, a kiedy już się dowiedzą i to dostają, to okazuje się, że nagle chcą tego, co było na początku, ale wtedy im się nie podobało. Zastanawiam się, czy to głupota, czy świadoma złośliwość.

Przykład: O-ce-ny! O-ce-ny! Dajcie nam oceny w in-ter-ne-cie! Dajcie nam dyżury pracowników w internecie. No co za zacofany Instytut. Kto to widział, żeby nie było ocen w Internecie, przecież postęp, nowe technologie...
Itd., itp.
Od kilku lat funkcjonują w internecie dyżury, a od trzech oceny w USOS-web są dostępne dla każdego studenta po zalogowaniu się na konto. I co się okazuje?

"Ale jak to? W internecie? A to nie może mi pani powiedzieć?" (Mogę...)
"Bo ja nie mam internetuuuuu..."
"Logować się? Ale co to znaczy? Że mam co wpisać? Gdzie?"
Itd., itp.

Ech, uszy mi puchną, bo mamy cztery wydzierające się w tym samym czasie telefony. Ale - student, nasz pan.

Poranek noir

- I jak wyglądam? - pytam Lubego przed wyjściem do pracy.
- Ładnie. Bardzo noir.
- Chyba powinnam mieć ciemniejszy płaszcz?
- Nie, nie. W filmach noir detektywi zawsze nosili takie prochowce. A ja ciągle nie wiem, dlaczego nazywają się "prochowce".
- Może dlatego, że chowano w nich proch?
Stanęłam przy oknie z kubkiem herbaty w ręce.
- O, teraz już wyglądasz jak z filmu. Laseczka, która czeka na detektywa.
- Nie! To ja jestem detektywem.
- Racja. Albo nie, przecież laseczka nie może być detektywem. Detektyw to facet, a laseczka to laseczka.

Swoją drogą przypomniały mi się dwa filmy, które cenię za klimat, jakże różne wykorzystanie noir: "Czarna Dalia" oraz "Sky Kapitan i świat jutra".
A z ogromną niecierpliwością kinomaniaka czekam na "Wrogów publicznych". A z niecierpliwością nastolatki na kolejny występ Johny'ego Deppa i Christiana Bale'a.

Święto Chleba

Święto Chleba i V Małopolski Festiwal Smaku upłynął w atmosferze wietrzno-słonecznej. W sobotę urywało głowę, za to niedziela była wyjątkowo piękna. Msza w towarzystwie pocztów sztandarowych cechów piekarzy i cukierników w intencji tychże (poczuwam się do bycia cukiernikiem). Pochłonęłyśmy (ja i Ona) ogromne waty cukrowe("Mała? Po ile jest mała? Nie wiem. Dwa złote? Ja, proszę pani, małej nie robię, bo nigdy nie wiem, jaka to mała, a jaka duża."), oczekując na Roberta Makłowicza, który miał zrobić wykład o historii polskiego chleba. Zrobił... żenadę. Opowiedział, jak to w Chorwacji pieką tylko jasny chleb, a nie ciemny i że on zabiera w każdą swoją podróż polski chleb. Hurra! Panu Makłowiczowi gratulujemy chleba.
Ale jest wymierny i ważny efekt naszej wizyty na Placu Wolnica. Mamy telefon do osób prowadzących fermę drobiu szczęśliwego w Trzemeśnej.
(- Trzemeszno? - wytrzeszczyła oczy Ona - Przeciez to pod Poznaniem!
- Trzemeśna. Spod Myślenic, proszę pani - wytłumaczył nam Pan-Od-Jaj.)
Przynajmniej jeden aspekt prowadzenia SlowFoodowej kawiarni rozjaśnił się nam i wyprostował.

"Uduchowiony" weekend

Nie lubię tzw. "ciężkich filmów". Dość mam w życiu ważnych i poważnych spraw i zdarzeń, by zadręczać się nimi jeszcze w momentach oderwania.
Ten weekend spędziliśmy na rozrywkach duchowych - sobotę w kinie na "Terminatorze. Ocalenie", a niedzielę - na "Szalonych nożyczkach".
O "Terminatorze" mogę powiedzieć tyle, że ciągle myli mi się z "Transformers". Ale był podrasowany w Fotoszopie Arni i było "I'll be back". Nie było "hasta la vista, baby." Poza tym dużo strzelania, pościgów, klimat jak z "Neuroshimy". Tyla.
"Szalone nożyczki" w Bagateli to zupełnie inna historia - po raz pierwszy byłam na spektaklu, w którym brali czynny udział widzowie. I to od nas zależało, jakie będzie zakończenie. Ciekawy eksperyment, świetni aktorzy - dla mnie mistrzowscy Przemysław Branny i Wojciech Leonowicz w roli "miętkiego" fryzjera.
Dwie godziny świetnej zabawy, tylko dlaczego sala bez jakiejkolwiek wentylacji?!
Po "Testosteronie" i "Nożyczkach" przyjdzie chyba czas na "Mayday", "Okno na parlament" i "Stosunki na szczycie". Podobno rewelacyjne.

Zagłada nadciąga!

No tak.
"Wielka Brytania szykuje się na epidemię."
Taaaak.
A dlaczego? Bo w Szkocji zmarła jedna osoba. Co prawda władze nie chcą podać szczegółów - podobno zarażony chorował też na kilka innych chorób i w zasadzie nie wiadomo, co było dokładną przyczyną zgonu, ale że przy okazji miał też świńską grypę...
A WHO ogłosiła pandemię świńskiego gówna. To co powiedziałaby o hiszpance albo Czarnej Śmierci? Racja, to się wydarzyło KIEDYŚ. W XIV wieku nie było koncernów farmaceutycznych, którym na rękę jest nakręcanie..., a właściwie ponowne podkręcanie strachu. Nie było durnych Amerykańców, którzy jedyne, o czym potrafią mówić, to kolejne przypadki śmierci - co za różnica, czy od choroby, czy od kuli. Nie było wreszcie Naszych-Kochanych-Mediów, które najwyraźniej nie znalazły tematu do czołówki wiadomości albo na pierwszą stronę.
W Szkocji zmarła jedna osoba. Uwaga, w Szkocji zmarła jedna osoba! W Polsce 53, ale to były tylko głupie, nic nie znaczące wypadki samochodowe, bo wiecie... w Szkocji zmarła JEDNA osoba! Ratujmy się, koniec świata jest bliski, zadrżała ziemia, a anioł otworzył siódmą pieczęć.
Nie znoszę poniedziałków.

EDIT: A AIDS? Przepraszam, że taka upierdliwa jestem, ale co z AIDS? Codziennie zabija ludzi, a nikt nie ogłasza pandemii AIDS? Bo co? Bo trwa trochę dłużej niż H1N1, czy jak się to medialne dziadostwo nazywa? Widocznie gorzej wygląda w telewizji.

Jad tysiąca skorpionów

Urzekł mnie dziś Umberto Eco w Post scriptum do "Imienia róży":

"Postanowiłem otruć mnicha (...). Ponieważ żadna z trucizn nie zadowoliła mnie całkowicie, poprosiłem znajomego biologa, by doradził mi środek farmakologiczny, który miałby określone właściwości (byłby wchłaniany do organizmu przez skórę, kiedy bierze się coś do ręki. Natychmiast zniszczyłem list z odpowiedzią, że nie zna satysfakcjonującej mnie trucizny - ponieważ byłby to dokument, który przeczytany w innym kontekście mógłby zaprowadzić człowieka na szubienicę."

To poczucie humoru takie ulotne, a jednocześnie takie czarne przeplata się niczym nić przez całą powieść, która przecież jest też o tym - o śmiechu.
A właściwie dlaczego "Imię róży"? Ktoś zna odpowiedź?

Potwory i s-ka

Opowiadałam Lubemu moje całodzienne przejścia z sanepidem i... no z życiem tak w ogólności.
- Bo widzisz... - tłumaczy mi - Walczymy z potworami. Kiedyś ludzie byli gnębieni przez smoki czy bandytów, którzy gwałcili i palili wioski, a teraz mamy sanepid czy inne urzędy. Kiedyś przybywał rycerz, który ścinał głowę potworowi, a teraz...
- A teraz przybędzie Janusz Korwin-Mikke! - weszłam Mu w słowo.

Jak to jest z tym wolnym rynkiem

Przez ten cały interes gastronomiczny, zacznę popierać UPR (no dobrze, Janusz zawsze wydawał mi się zabawny - teraz jeszcze zaczyna mi się wydawać, że gada z sensem):

"To jest tak, jak podczas głosowania w rodzinie słowików. Jak jest słowik, słowikowa i jedenaścioro słowicząt, i powstaje problem, czy sfrunąć z gałęzi, to dziewięcioro słowicząt mówi, że to jest straszne. I że się boją... No i tata je musi zrzucić z gałęzi! One umieją latać, ale trzeba je do tego zmusić! Człowiek sobie daje radę na wolnym rynku. Każdy wie, że trzeba tanio kupić i drogo sprzedać - to jest wszystko! Nic więcej nie trzeba, żeby sobie radzić na wolnym rynku, gdzie nie ma żadnych urzędników. W przeciwnym razie głównym problemem jest zdobycie zezwolenia, a nie wyprodukowanie czegoś." (cytat z J. K.-M. - wywiad dla Interii z 12 grudnia 2008 r.)

Chlebek na Placu Wolnica

W sobotę i niedzielę (13-14 czerwca) na Placu Wolnica odbędą się obchody Święta Chleba i V Małopolski Festiwal Smaku. Slow Food i Pchełka polecają - obecność obowiązkowa albo zaświadczenie od dietetyka (i tak nie będzie respektowane).

Znalazłam też dziś kolejną "slowfoodową" stronę: Potrawy Regionalne. Ciekawostki, imprezy, przepisy, historia jedzenia - słowem kuchnia regionalna. Do poczytania.

Nostalgicznie

Lubię "Pana Tadeusza". Naprawdę. A za ten fragment - uwielbiam:

"Różne też były dla dam i mężczyzn potrawy:
Tu roznoszono tace z całą służbą kawy,
Tace ogromne, w kwiaty ślicznie malowane,
Na nich kurzące wonnie imbryki blaszane
I z porcelany saskiej złote filiżanki,
Przy każdej garnuszeczek mały do śmietanki.
Takiej kawy jak w Polszcze nie ma w żadnym kraju:
W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju,
Jest do robienia kawy osobna niewiasta,
Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miasta
Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku,
I zna tajne sposoby gotowania trunku,
Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,
Zapach moki i gęstość miodowego płynu.
Wiadomo, czym dla kawy jest dobra śmietana;
Na wsi nie trudno o nię: bo kawiarka z rana,
Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie
I sama lekko świeży nabiału kwiat garnie
Do każdej filiżanki w osobny garnuszek,
Aby każdą z nich ubrać w osobny kożuszek."
("Pan Tadeusz", księga II: "Zamek")

Brakuje mi trochę tego ceremoniału, tego uroku. Nie narzekam na życie w mieście, uważam wręcz, że bliżej mi do mieszczaństwa niż wsi spokojnej, wsi wesołej. Niemniej nie zapomnę, że jestem dzieckiem wsi właśnie, nie obruszam się na widok końskiej kupy albo zsiadłego mleka ("No jak to! Przecież ono jest ZEPSUTE!"). Tęsknię chwilami za ugniataniem kapusty bosymi stopami (wiem, Sanepid by mnie zlinczował). Tam każdy dzień miał swój rytm, niezaburzony niczym, wplatający się w rytm miesiąca, roku.
Pewnie kiedyś będę z rozrzewnieniem wspominać nawet wyczekiwanie na przystanku po 2 godziny w drodze do szkoły - gdy śnieg po pas, a autobus nie dojeżdża. Albo podróż z sześcioma innymi osobami malutkim samochodem litościwej pani, która nas zabrała do miasta ("Tylko mi jajek nie porozbijajcie!").
Zawsze w takich sytuacjach przypomina mi się Galadriela: "The world is changing..."
Ale kto wie, gdzie skończę? Może jeszcze kiedyś będę garnąć "lekko świeży nabiału kwiat".

Pochwała dla mężczyzny

Byłam w Sanepidzie. Pod drzwiami ściskałam projekty od Pani Iwony i trzęsłam się jak przed wizyta u dentysty. Co takiego ma w sobie ta instytucja, że wywołuje blady strach u biednych obywateli? (Oczywiście tych, którzy chcą postępować zgodnie z procedurami, bo reszta ma Sanepid głęboko gdzieś).
Weszłam grzecznie, pochyliłam się nad panią z kawką w ręku i zapytałam, z kim mogę skonsultować projekt. Pani rozejrzała się błagalnym wzrokiem po pokoju:
- Miiiichaaał...! Zajmiesz się panią?
Pan Michał się zajął i muszę stwierdzić jedno - nie ma to jak facet w administracji. Nie dość, że mnie nie spławił, to jeszcze pomógł (sic!), a nawet biegał konsultować mój projekt z szefową po tym, jak "zabiłam mu klina odpadami".
Poznałam przy okazji nowe słówko: "młynek koloidalny" (w przedziale od 600 zł do 2500 zł) - dopisuję do listy nowych znaczeń i nowych wydatków.
Pan Michał przepraszał mnie za każdym razem, gdy po jego uwagach dorysowywałam na projekcie kolejną ściankę działową i umywalkę. To pewnie z powodu mojej rzednącej miny. Ale postanowiłam się go trzymać. A nuż będzie odbierał nasz lokal.
Aha. Sala konsumpcyjna może mieć 3 metry wysokości, ale kuchnia powinna mieć 3,30 m. Fajnie. Mam podnieść sufit? Trzeba będzie pisać prośbę do Wojewódzkiej Inspekcji Sanitarnej. Ech, Sanepid...

Edit: Ponieważ kilka osób zadało pytanie (w tym moja Wspólniczka, więc tym bardziej czuję się zobligowana), co to jest młynek koloidalny, przeto zamieszczam opis łopatologiczny i zdjęcie. Otóż jest to maszynka, która na wszystkich amerykańskich filmach psuje się pod zlewem, po tym, jak komuś wpada do środka ręka. Ma to urządzonko mielić drobne odpady organiczne, a dzięki połączeniu z kanalizacją, nie trzeba się nimi potem przejmować.

Metody na umieranie

Na dzisiejszym szkoleniu.
- Proszę państwa, z firmą jest jak z człowiekiem: najpierw dojrzewa, a w końcu umiera.
Zapadła około 2-sekundowa cisza, po czym 15 osób wybuchnęło gromkim, acz chyba nieco histerycznym śmiechem.
- I to by było na tyle, jeśli chodzi o nasze trzymiesięczne szkolenia. Dziękujemy panu za podsumowanie - wypaliła koleżanka.
- Proszę się nie załamywać, to tylko od państwa zależy, kiedy ta śmierć nastąpi.
- I w jaki sposób nastąpi. Czy będzie szybka i bezbolesna, czy w agonii, prawda?
- Albo gwałtowna i niespodziewana, jeśli nie dostaniemy dotacji - uderzyłam w złowieszcze tony.
- Powinnaś się cieszyć, że jeszcze nie doszło do aborcji.

Czary

- No i co mnie, Kocie, nosem trącasz, co?
- Przeczytała, że jak się Kleksa trzy razy trąci nosem, to się zamienia w szyneczkę.

Widelec mrocznej mocy!

Rozgniatam truskawki w celu uczynienia kefiru. W pewnym momencie widelec wygiął mi się w ręce.
- Kochanie. Wygięłam widelec! - poinformowałam Lubego - Ale na razie nie siłą woli. Nie jestem jak Neo. Ani nawet jak małe, buddyjskie dziecko.
- Bo pomyliłaś filmy.
- Hę?
- To nie "Matrix" tylko "Gwiezdne wojny". Use the fork, Luke!

Tatarzy prosto ze Szwecji

Natchniona wpisem o Wawelu przypomniałam sobie moje ostatnie "podsłuchy" na krakowskim Rynku.
Ojciec z synkiem na tylnym siedzeniu roweru zatrzymali się niedaleko Kościoła Mariackiego, gdzie akurat wygrywano hejnał.
- No i wtedy... - tłumaczy ojciec synkowi - Szwedzi oblegali Kraków, a hejnalista chciał ostrzec mieszkańców, więc strzelili do niego z łuku...
Nie doczekałam końca wykładu. Ale mam nadzieję, że ktoś dzieciaka uświadomi, że legenda zacna, ale nie Szwedzi i nie w XVII wieku.

Krakowskie za... pupia

- Kochanie, znalazłam całkiem fajny sklep gastronomiczny na Balickiej - po chwili sprawdzania - I chyba nawet dojeżdżają tam tramwaje.
- Znaczy, nie jest to kompletne zadupie.
- No jest. To ostatni albo przedostatni przystanek "czwórki".
- Nie. Kompletne to Balice, tam już tylko samoloty latają.

Kfiatki

Stachu pyta Chorwata:
- To jaki masz charakter? Chaotyczny dobry?
- Chaotyczny zły.
- A może... chaotyczny praworządny?
- Nie. Dobry zły!

No i nieśmiertelne:
- Co robi kapłan w świątyni Sigmara?
- Leży młotem.

Kocie nosidełko

Już gdzieś to widziałam...
Może we śnie?

Nietypowe... koty

Na drzwiach wejściowych wisi informacja: "We wtorek zbiórka nietypowych przedmiotów".
Popatrzyliśmy po sobie z Lubym.
- Koty? - zapytałam krótko.
- O tym samym pomyślałem.
- Ale to mają być przedmioty.
- Uśpimy je. A panom powiemy, ze wypchane.

Odkupmy Kraków!

Dziś R. przyniosła do pracy tekturową zabawkę, z którą nijak nie mogłyśmy dojść do ładu, ale pewnie dlatego, że błądzić jest rzeczą ludzką, a nie znać się na technice - kobiecą. To mnie natchnęło, by zainteresować się akcją"Odkupmy Kraków" mającą zmobilizować właścicieli psiaków, by sprzątali kupki swoich ulubieńców.
Po południu, stojąc na przystanku, przyglądałam się wyżłowi, który najpierw posadził klocka pod krzakiem, a potem wypiął się w kierunku samochodów, wyrażając tym samym zapewne swój głęboki sprzeciw wobec motoryzacji i spalin. Już zaczęłam sarkać w duchu na właściciela, ale z zaskoczeniem zauważyłam, że fachowym ruchem nakłada (nieekologiczny) woreczek foliowy i zgarnia (niemalże jak pani w piekarni) kupki. "Szacunek", powiedziałam sobie w tymże samym duchu, obserwując pana dalej. Pan ujął woreczek (przezroczysty!) w dwa palce, w pozostałe trzy ujął papierosa i tak sobie radośnie kupkami wymachując, ruszył w kierunku kosza przy Błoniach.
Jaki by nie był efekt wizualno-artystyczny przedsięwzięcia, zaczyna ono przynosić efekty. Oby więcej takich starszych panów, a Kraków przestanie straszyć.

A teraz wymyślmy coś razem

Mój miniony weekend w skrócie:

Pani od szkolenia: To wymyślcie nazwę firmy.
Ja: [przyglądam się mojej nazwie firmy w formie wydrukowanego wzoru logo]

Pani od szkolenia: To wymyślcie misję firmy.
Ja: [nic prostszego - zajęło mi to pół minuty]

Pani od szkolenia: To narysujcie swoje logo.
Ja: [po raz kolejny wpatruję się już nieco znudzona w swoje logo]

Pani od szkolenia: To teraz wymyślcie slogan. A czemu pani nie myśli? (to było do mnie).
Ja: Bo już od dawna mam wymyślony.
Pani od szkolenia: Jaki?
Ja: Serce Krakowa w centrum Ruczaju.
Pani od szkolenia: Rzeczywiście, bardzo dobry.
Ja: [wracam po raz kolejny do przeglądania notatek].

Pani od szkolenia: Po obiedzie zajmiemy się projektem kampanii marketingowej.
Ja: Przepraszam, ale ja muszę dziś pilnie wcześniej wyjść.

Wiem, to nie do końca było uprzejme, ale nie wytrzymałam.
Co jak co, ale kampanię i pomysły na marketing mamy naprawdę dobre i przemyślanie. Żeby ona jeszcze mi coś doradziła...
Zatrzymała się na poleceniu "wymyślania".

Makaron, koszer i jajka

Po wczorajszym spotkaniu z panią projektantką (zwana dalej POP - pani od projektu) nasza kawiarnia zaczęła nabierać kształtu i duszy. Nawet ja(!) zaczęłam sobie coś w wyobraźni wizualizować (tylko za cholerę nie mogłam pojąć o jakim makaronie POP i Ona mówią). Spędziłyśmy wieczór w McSyfie - było lepiej niż się spodziewałam, ale to nie sprawi, że przestanę kontestować to miejsce.
Dwa szybkie wnioski na świeżo po spotkaniu:
- "Chodzi o to, żeby jajka nie mieszały się z talerzami" - to ja.
- "HACCP jest gorszy niż koszer" - to Ona.
A makaron wygląda chyba jakoś tak w tym stylu, prawda?

Noc przy otwartych drzwiach

Wieczorem Luby zwierza mi się:
- Zaczynam odczuwać ogromną chęć na gotowane... kocie... główki!
- A ja na kocie mięsko owinięte w ogonek.
(Nie wiem, o co mi chodziło, było dość późno.)
- Emm...
- Albo na koci móżdżek jedzony z kocich czaszeczek. Jak w "Indiana Jones".
Chwila znaczącego milczenia.
- Ale to bym się za dużo nie najadła.

Oplakatowany plagiat

Przeglądając najnowszy "Przekrój" trafiłam na artykuł o plakacie reklamującym "Wojnę polsko-ruską". Na film nie pójdę z dwóch powodów: nie cierpię Masłowskiej i zniechęcił mnie wystarczająco trailer. Nie pójdę mimo tego, że podobno sam plakat ma sugerować podobieństwo do "Trainspotting". A może zwyczajnie plagiat?

Polecam w związku z plakatami bardzo ciekawy blog:
http://plakaty.blox.pl/html.

Noc zamkniętych drzwi

Dziś była noc przy zamkniętych drzwiach. Następuje ona za każdym razem, gdy mijają już dwie godziny, a ja ciągle nie mogę osiągnąć fazy głębokiego snu, bo do mojej pod- i świadomości docierają odgłosy zwane w domowym języku "happy feet". Czyli ganianie. Się. Przewracanie butów. Dzikie miauczenie. Ciężkie łupnięcia, gdy coraz bardziej klocowata Werbena wskakuje z impetem na nasze łóżko.
Drzwi zatem zostały zamknięte.
Budzi to we mnie głęboki żal, bo lubię się budzić i widzieć Kotę zwiniętą w kłębek w moich stopach. Ale są pewne granice.
A to robią Koty w dzień, żeby nocą mieć siłę:

Żywotny organ - miednica

Luby ułożył głowę na mojej wystającej miednicy i zaczął się wiercić, postękując przy tym.
- To moja kość tak wystaje - poinformowałam go.
- Wiem, dlatego staram się tak ułożyć, żeby nie uszkodzić żadnych żywotnych organów.
- Ale ja tam nie mam żadnych żywotnych organów.
- Swoich, kochanie. W głowie - odparł na ten mój brak współczucia.

Małżeństwo

- Cholerka - marudzę w łóżku, trafiając głową na łokieć Lubego - Gdzie się nie obrócę, natykam się na Ciebie.
- To się nazywa małżeństwo, kochanie - uświadamia mnie Luby uprzejmie.

*******

A w domu mamy National Geographic. I nawet kablówki nie musimy kupować.

Zemsta w wykonaniu polskim

Kolejny weekend szkoleniowy za mną. "Aspekty prawne prowadzenia działalności gospodarczej." Kiedy mnie pytają: "Nie przeraża cię to?", mam jedną odpowiedź - Nie.

Nie przeraża mnie. Przestało jakiś czas temu. Nie myślę o tym, nie zastanawiam się, jak bardzo to wszystko jest bezsensowne, pozbawione jakichkolwiek podstaw logiki i ładu. Wysłuchuję spokojnie tego, co ci wszyscy ludzie (specjaliści) do mnie mówią, notuję skrupulatnie, a następnie PRZYJMUJĘ DO WIADOMOŚCI, po czym - znacznie częściej - wliczam w koszty.

Po pierwsze: zasada jednego okienka
Od 31 marca b.r. panuje w Polsce (haha! haha!) zasada "jednego okienka". To znaczy, zamiast jednostronicowego formularza składamy przy rejestracji firmy formularz siedmiostronicowy przypominający wyglądem PIT, ale w zamian nie musimy chodzić osobiście do Urzędu Statystycznego, Skarbowego i ZUS, bo UM ma to załatwić za nas. Tak wygląda teoria.
Praktyka: Urząd Skarbowy nie zgodził się, byśmy samodzielnie w UM wybierali formę opodatkowania, w związku z czym musimy udać się osobiście do US, ponieważ nasz podpis złożony przy pani urzędniczce w UM ma mniejszą wagę niż nasz podpis złożony przy pani urzędniczce w US. Co w tym wszystkim najzabawniejsze, wcześniej dało się UM i Statystyczny załatwić w jeden dzień. Obecnie musimy czekać, aż UM prześle nasze zgłoszenie (pocztą) do statystycznego i potem czekać dalej, aż wróci ono do UM. Cała procedura może trwać do 30 dni. Oczywiście, jeśli się pomylimy, zabawa zaczyna się od nowa. Dopiero po uzyskaniu zaświadczenia z UM możemy udać się do US.

Po drugie: wynagrodzenia
Z zasady jestem uczciwym człowiekiem. Zdarzają mi się kłamstewka, nie ukrywam tego, ale sam proces kłamania jest dla mnie dużym dyskomfortem psychicznym. Z tych samych powodów nigdy nie ściągałam, panikowałam, gdy zapomniałam kupić bilet i nie oszukiwałam pracodawcy, że go uwielbiam. Dlatego też chcę uczciwie, bez kombinatoryki stosowanej zatrudniać moich pracowników, od początku płacić im normalne wynagrodzenia i nie kantować przy pomocy niekończących się umów-zlecenie. Niemniej rozumiem tych, którzy płacą swoim ludziom minimalne wynagrodzenie (ok. 1270 zł brutto), a resztę wykładają "pod stołem".
Składki obowiązkowe w państwie polskim liczone od kwoty brutto:
1. Te, które pracownik widzi: emerytalna - 9,76%, rentowa - 1,5%, chorobowa - 2,45%, zdrowotna - 9% + podatki
2. Te, których pracownik nie widzi, a płaci je za niego pracodawca: emerytalna - 9,76%, rentowa - 4,5%, wypadkowa - między 0,8% a 3,6%, fundusz pracy - 2,45%, fundusz gwarantowanych świadczeń pracowniczych - 0,1%.
Tzw. narzuty za wynagrodzenia, czyli to, co jest ponad kwotą netto, wynoszą w Polsce niemalże 50% i stawiają nas tym samy na czele wszelkich światowych rankingów kosztów pracy (równocześnie jesteśmy na 147 miejscu na ok. 160 państw w rankingu swobody gospodarczej - gdzieś między Senegalem a Zimbabwe)

Po trzecie: co muszę odwiedzić, nim założę firmę (oczywiście mowa tylko o administracji)
1. Urząd Miasta
2. Urząd Statystyczny (obecnie teoretycznie nie)
3. Punkt wyrabiania pieczatek
4. Bank
5. Urząd Skarbowy
6. ZUS (nie mogę się doczekać)
7. Sanepid
8. PIP
9. Urząd Celny (sic!)
10. Urząd Marszałkowski
W każdym z tych miejsc zostawiam kilkustronicowe formularze, oświadczenia, zaświadczenia ze wszystkich poprzednich miejsc, prośby, rzadziej groźby, ponaglenia i tzw. "czynny żal" (zdarza się). Ponadto co miesiąc do części z tych miejsc wysyłam formularze, oświadczenia, zaświadczenia... Dla niektórych z tych urzędów (zwłaszcza skarbówki, sanepidu i PIP) muszę prowadzić około 10-15 różnych ewidencji, spisów z natury itp.
Muszę zakupić kasę fiskalną i wagę fiskalną, która jest 10 razy droższa od zwykłej tylko dlatego, że ma zaświadczenie, iż może być używana w sklepie (co mi przypomina cały przemysł ślubny - zwykły bukiet kosztuje 30 zł, ale ślubny 200 zł - tylko dlatego, że nazywa się "ślubny").
Sanepid zmienia swoje przepisy co 3 miesiące, przynajmniej raz na pół roku przychodzi na kontrolę. Nikt normalny nie będzie robił remontu tylko po to, żeby się dowiedzieć, iż za trzy miesiące musi przerabiać z powrotem, więc płaci kary. Dzięki temu Sanepid ma fundusze na funkcjonowanie. Po drodze - wdrożenie HACCP, GMP i GHP - bo Unia.
To nie koniec, ale...

Dotarłeś aż tutaj, Drogi Czytelniku? Oj, przepraszam, rozpisałam się chyba... Mam wizję siebie siedzącej w ciemnej spelunie z papierosem w ręku, wygłaszającej spokojnie to wszystko.
Nie, nie żalę się. Jak powiedziałam na początku - ja to przyjmuję do wiadomości. Nie martwię się - co mi to da? Płakałam - tylko raz. Krótko. Nie poddam się, bo perspektywa życia z marzeniem, którego nie ziściłam tylko z powodu tego, że urodziłam się w takim, a nie innym kraju, jest zbyt straszna.

Kocia zemsta

Koty.
Koty.
Koty,Koty, Koty.

Im Werbena jest grubsza, tym Piołun wydaje się ładniejszy. A może faktycznie jest ładniejszy. Ma jakby bardziej lśniące futerko i już nie ucieka, gdy zbliżymy się do niego nie bardziej niż na 20 cm. Poza tym często nas obserwuje, gdy sądzi, że tego nie widzimy. A może jednak wie o tym? Jak mam się domyślić? W końcu to Kot.

Dziś w nocy znów nie dawały spać. O 3.47 bawiły się kawałkiem czekolady, który przeteleportowały przez drzwi zamkniętego pokoju. Nad ranem znaleźliśmy w strzępach paczkę chusteczek higienicznych rozniesionych po dużym pokoju, a same Koty Luby dorwał na balkonie po tym, jak otworzyły sobie drzwi.

Luby uznał, że Oni zwariują.
- Choćby nie wiem, jak mocno przybili swoje rzeczy do podłogi, Koty i tak rozwalą je po całym mieszkaniu, a ubrania pewnie będą na żyrandolu. Zwariują, mówię ci, zwłaszcza On - pedant. Stwierdzą, że ekipa remontowa to nic w porównaniu z Kotami. Jak się jeszcze Kotom zamknie kolejny pokój w nocy, to będą mścić się w dzień.

Zaczęłam się śmiać.

- I czemu się śmiejesz? Nie boisz się kociej zemsty?
- Kochanie, na każdym spotkaniu i szkoleniu przekonuję się, że Państwo Polskie mści się na mnie za sam fakt, że się urodziłam. Kocia zemsta nie robi na mnie w tej sytuacji wrażenia.

Dwa to gorzej niż jedno

Po powrocie z kina zastaliśmy kubek w drzazgach (czy szkło może być w drzazgach?) na podłodze przedpokoju. Koty. Po około pół godzinnej żałobie i fochaniu się, Luby wziął Werbenę na ręce.
- I tak was lubię - mruknął jej do ucha.
- Dzieci będą gorsze - pocieszyłam Go.
- O, Boże... - jęknął, ale po chwili doszedł do radosnej konstatacji - Ale tylko jak będą bliźniaki. Jedno dziecko nie może być gorsze od dwóch kotów, prawda?

Pomieszanie z poplątaniem

Spacerując ulicą Grodzką w piękne, słoneczne, upalne popołudnie, mijamy grającego na harmonii na oko 7-letniego cygańskiego chłopczyka. Obok chłopczyka - śpiący szczeniak. Słodki.
- O, patrz, zdechły pies - Luby pokazuje szczeniaka.
- Tam pies - odmruknęłam - Małe cyganiątko przebrane za górala z psem.
- Ja pierniczę - Luby z wrażenia mało nie zapaćkał się lodem - To się nazywa kuchnia fusion!

"Hacap w lesie"

Trafiłam dziś na artykuł, który jest dla mnie wodą na młyn. Sanepid, Sanepid, Sanepid... no i proszę. Ta instytucja jednak jest absurdalna i dziwaczna na miarę... nie wiem, na jaką miarę.
Cytując PoR*: "Co trzy miesiące zmieniają zasady, żeby mogli przyjść i wlepić mandat. Z czegoś muszą żyć."
Ale mogliby przynajmniej udawać, że coś robią. Chyba że "robieniem" jest doczepianie się do za niskiego o 15 cm (sic!) sufitu, a bagatelizowanie robali w wieprzowinie.
Ona skomentowała to komentarzem znalezionym: "Hacap w lesie".

*PoR - według Jej nomenklatury "Pan od Remontu". Od niedawna to także mój Pan od Remontu, więc pozwalam sobie zaczerpnąć.

Maturalne przemyślenia

Pamiętam jeden ze sprawdzianów z liceum. Miał on być przygotowaniem do nowej matury (której ostatecznie nie pisaliśmy), a był analizą wiersza. Nie pamiętam już nawet jakiego, pamiętam, że dostałam z niego dwóję. To był dla mnie ciężki szok. Ja, polonistka z zamiłowania, trzy lata w kółku recytatorskim, zawsze szóstki z interpretacji, czołowe miejsca na olimpiadach - dwa! Byłam w takim szoku, że zaczęłam zamęczać moją polonistkę o popełnione błędy.
Okazało się, że wiersz został przeze mnie zinterpretowany dobrze, ale nie tak, jak zinterpretowała go osoba układająca pytanie i oczywiście podająca potem odpowiedzi. W arkuszu było dosłownie wypunktowane całe (wzorowe) wypracowanie. Bardzo się wtedy bulwersowałam. Bo, jak to? Nie mamy już prawa do samodzielnego myślenia, wyciągania własnych wniosków? Nawet na matematyce nie dostawaliśmy dwój za zły wynik, pod warunkiem, że rozumowanie było poprawne! A tu co? Język polski, gdzie nasze swobodne słowa i myśli miały być nieskrępowane kazamatami odgórnie narzuconych obwarowań, został zakuty w kajdany arkuszy odpowiedzi!
Ostatecznie pisaliśmy starą maturę. Moją pracę sprawdzało trzech polonistów, żeby wychowawczyni nie była oskarżona o postawienie stronniczo oceny celującej. Dlatego żal mi współczesnych maturzystów, którzy nie mają możliwości uruchomienia szarych komórek, ale w ciągu tych 170 minut muszą zgadnąć, co miał na myśli - nie poeta! - egzaminator.
Na poparcie mych słów taki oto, cytując Lubego, "masakryczny" artykulik

Księżniczka Burgunda

Od przedwczoraj jestem czerwona. Pół roku temu pozbyłam się większości włosów i zrobiłam na blond, a teraz jestem czerwona. Tak naprawdę zależy to od światła - moje kosmyki przechodzą od dojrzałej wiśni po ciężki burgund.
Ania Księżniczka Burgunda?
Podobno wyglądam "jak z mangi".

Kurze dole i niedole

Część tzw. długiego weekendu spędzałam w domu rodzinnym. Małą, świecką tradycją stało się zaopatrywanie mnie we wszystko, co się tylko da przed wyjazdem, bo przecież "w Krakowie takich nie dostaniesz" albo "w Krakowie jest tak drogo", albo "tak rzadko do nas przyjeżdżasz" (dlatego dostaniesz pięć reklamówek jedzenia - w domyśle). Nie narzekam, zawsze miło wrócić do mężusia z wałówką.
Przypatruję się więc babci, jak czyści jajka od naszych przydomowych kurek i wkłada do koszyka.
- O, to pewnie od naprawdę szczęśliwych kur - uśmiechnęłam się, mając w głowie nieszczęsne "trójki" z Tesco.
- Pewnie, że szczęśliwych - odparła babcia - Bo ich lis nie zjadł.

Okazało się, że w naszych okolicach niedawno grasował lis i wyjadł dziadkowi kury. Ostały się cztery. I tak niezły wynik.

Mój patron

Mój patron
Pyton Monthy

Mądrości Kleksowe

"Dla psa jesteś panem, kota karmisz"
Jim Fiebig
"Właścicielem domu jest kot. My tylko spłacamy kredyt"
Demotywatory