To oczywiście był onomatopeiczny zapis znanej wejściówki autorstwa Williamsa do serii "Indiana Jones".
"Don't call me Junior!" Haha! Przypomina mi się trzecia część, gdzie Sean Connery z uporem maniaka mówił do swego filmowego syna "Junior", a ten z nie mniejszym oporem powtarzał powyższe słowa.
A będę świnią i pozdradzam trochę fabuły.
Teraz Harrison Ford nazywa Juniorem niejakiego Mutta (Shia le Bouf), odnajduje miłość swego życia, Marion (graną ciągle przez tę samą uroczą Karren Alley, która w pierwszej części pomagała mu szukać Arki Przymierza), doznaje spotkań trzeciego stopnia, rozgryza potrójnych agentów, którzy w końcu okazują się tylko pojedynczymi, daje się hipnotyzować czaszkom, a to wszystko okraszone klasyką muzyczną, pościgami samochodowymi po dżungli i hangarach i ucieczka przed wściekłymi mrówkami i, jakżeby inaczej, "living dead."
Konwencja, konwencja! Niech nikt się nie nastawia na głębokie doznania i przeżycia teologiczno-filozoficzno-umoralniające. Dwie godziny śmiechu, świetnej zabawy i starego (sic!), dobrego (nadal sic!) Indiany. I całkiem zgrabny pomysł, jak robić dalej filmy z serii bez angażowania leciwego nieco Harrisona Forda.
Teraz czekam na utrzymany w podobnej stylistyce trzeci już film z serii "Mumia" (jupi!). To będzie wesołe, archeologiczne lato z wielkim przymrużeniem oka.
Pam-parampaaaam-pam-paraaaam
Autor:
Anna Radzikowska
poniedziałek, 2 czerwca 2008
1 komentarze:
Ja wcześniej się dokształcę w kwestiach mumifikacyjnych i będę mogła bez przeszkód zażywać rozrywki a la archeo.
Prześlij komentarz