- A może się ufarbuję na czarno? - zagadnęłam dziś rano, patrząc na Piołuna.
- Chcesz być gotkom? - wymamrotał Luby.
- Tak, będę gotkom. A kot jest gotem.
- Kot nie jest gotem, tylko kotem. Przez to jest jeszcze bardziej mrocznym chaotą.
Chaotyta
Splat!
Wsiedliśmy dziś do premierowego tramwaju na Ruczaj (linia 12), acz pan motorniczy chyba dobrze znał trasę, bo tradycyjnie między "Słomianą" a "Kobierzyńską" dawał po garach (czy też po torach).
- Co za psychopata! - stwierdziłam cicho (w duchu: "Zaraz się wykoleimy") - Czemu się rozpędza przed przystankiem?
- Pewnie pieszego na torach zobaczył - zarechotał Luby.
Przedwigilijny horror w kuchni
Zrozumiałe dla osób, które wiedzą, jaką miłością darzę kompot z suszu (tzw. piecorek) z ryżem.
- "Ćwikła 2011" - czytam opis słoika od teściowej - To brzmi jak tytuł horroru.
- Sama jesteś horror - obruszył się Luby - Kompot sobie jedz!
Z pewną taką nieśmiałością
Miejsce akcji - apteka. Bohaterowie: starszy pan (SP), pani magister (PM) oraz widzowie.
SP: A ma pani magister takie tabletki do ssania, co to w telewizji reklamują?
PM: Znaczy się jakie?
SP: No wie pani, to w telewizji ostatnio tyle reklamują.
PM: Proszę pana, w telewizji dużo reklamują, a ja wszystkich reklam nie oglądam.
SP: No wie pani, te... Striptiz! - wydusił w końcu z siebie SP, a widzów ogarnęła konsternacja.
PM pokiwała głową ze stoickim spokojem i zapytała tylko: Miodowo-cytrynowe mogą być?
To może od dzisiaj: Pastylki do ssania "Striptiz"! Obnażą twoje problemy z gardłem!
Geneza Planety Kotów
Obejrzeliśmy dziś "Genezę Planety Małp". Subiektywnie bardzo nie lubię serii o Planecie Małp. Ani tych starych filmów, ani remake'u z 2001 roku. Niemniej nowa wersja bardzo mi się podobała. Może dlatego, że trochę mniej w niej ludzi przebranych w brzydkie kostiumy, a więcej Andy'ego Serkisa.
Przez dwie godziny seansu przyglądaliśmy się kotom z pewnym niepokojem.
- Piołun, tylko obiecaj, że nie będziesz wąchał żadnych podejrzanych zapachów z lodówki - wymamrotał złowieszczo Luby do wtulającego się Krupnioka.
- Raczej z kuwety...
Pod znakiem czekania
W czasie obiadu słucham rozmowy na temat przyrządzania tarty. Po opisie składników i metody wykonania...
- Bo wiecie, najgorsze to jest czekanie. Bo sama praca nie zajmuje długo, ale to czekanie.
- No tak, czekanie jest najgorsze.
- Bo samo robienie to 15 minut zajmuje.
- Wow! Niesamowite!
- No, ale potem trzeba czekać.
- Ale za to jakie jedzenie masz! Takie wykwintne i wyjątkowe. Ale to trzeba talent mieć.
- No co wy... to się łatwo robi, tylko trzeba czekać długo.
Wyszłam.
Kochany, kochany... jak spod ziemi same kasztany
A TO mnie spotkało w sobotę (tyle że nie ominęłam).
W związku z tym bez zbędnej pseudofilozofii przyłączam się do akcji "Odkupmy Kraków".
(Uwaga, teraz będzie obrazoburczo. Miłośników psów oraz osoby o wrażliwych częściach ciała uprasza się o nieczytanie dalej).
A tak w ogóle to "Odpsijmy Kraków". Koty robią to kulturalnie do kuwetki.
Hermetyczne
Dialog Fenny (szalonej wietrzniaczki) i Amoka (elfa z misją):
A: Tak!
F: Nie!
A: Tak!
F: Nie!
A: Tak!
F: To tylko Twoja interpretacja!
A: No moja!
**************
Amok prosi o wybaczenie Khralla (t'Skranga):
- Przepraszam zatem twój ogon, twoje jaja i gniazdo. Znaczy miałem na myśli te jaja, a nie jaja...
- Bo ja normalnie nie posiadam jaj!
**************
Amok ma zaśpiewać piosenkę "Szła wietrzniaczka do laseczka" o namiętnej miłości Fenny do pewnego trolla.
- To jest niedorzeczne, to jakiś absurd. No dobra, śpiewam!
Edżdałn - kalendarium
- Werbenia... ale złaź, pańcia pisze.
- Pańciu, drap!*
- Ale Werbeniu, pańcia musi pisać.
- Pańciu, drap!
- Myszeczko kochana...
- Miau, miau, miau...
Nagle spod biurka rozlega się pełne żalu miauknięcie w odpowiedzi.
- O, cholera! Krytyczny pech na rzucie i przyzwałem Piołuna! - przeraził się Luby.
*W roli Werbeniego Metatrona - Ślubny.
PK na musze
Historyjka z kategorii niedorzecznych. Dla miłośników dowcipu o Bułce.
Na trasie Kraków-Skarżysko Kamienna piękna złota polska. W mustangu Pchła i psychopatyczny kierowca (zwany dalej PK) śpiewają "Ring of fire" oraz "Hit the road Jack" (przy "Ring of fire" w coverowej wersji Acid Drinkers dużo łatwiej być psychopatycznym kierowcą).
- Ciekawe, czemu tu jest ograniczenie do 70km/h? - rzuca retorycznym pytaniem PK (70km/h można równie dobrze zastąpić innymi poustawianymi bez ładu i składu 40km/h oraz 60 km/h).
- "... and it burns, burns, buuurns!" - wydziera się Pchła - O, zabiłeś muchę!
- A znasz skecz o kupie muchy?
- Nie, nie znam.
PK opowiada skecz o kupie muchy, którego puenta prowadziła do wniosku, że gdyby mucha osiągnęła prędkość światła, to jej kupa ważyłaby tyle, co kupa słonia.
- No to już wiesz, dlaczego jest ograniczenie do 70km/h - stwierdza Pchła.
Jedna wielka rodzina
Ponieważ do pałacu w Mysore podeszłyśmy od dupy strony, potrzebowałyśmy przebyć pół obwodu ogrodzenia, aby dostać się do wejścia (obwód - ok. 2 km). Postanowili to oczywiście wykorzystać tuktukerzy (zwani także rikszarzami, choć tuktuk z rikszą ma niewiele wspólnego*) i ścigali nas przez dobre 300 metrów, zanim dotarło do nich, że wolimy iść na nogach**. W pewnym momencie jednak metody perswazji były dość zaskakujące, wliczając w to:
- Siooostrooo!
oraz:
- Wyjdziesz za mnie?!
Tuktuki w Mysore
Przy kasie oczywiście znów spotkała nas dyskryminacja: Indians 17 rupii, foreigners 200 rupii.
- Ale jakiś Hindus właśnie nazwał mnie siostrą! - próbowałam wytargować zniżkę. Urzędas nie dał się przekonać.
Tuktuki w Bangalore - w pełnej okazałości
* tuktuk to takie urządzenie (prawdopodobnie) na beznynę; przez Polaków używane jako synonim rikszy podobnie jak sari był synonimem salwaru (od czego codziennie bolały mnie zęby)
** po galicyjsku, a co?!
Refleksje krótkie tydzień po przyjeździe
Z ciekawszych przemyśleń na temat podróży do Indii, pod którymi się podpisuję:
- "To nie jest kraj dla białych ludzi" - Wojtek Pierwszy
- "Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem, ale po wylądowaniu we Frankfurcie chciałem ucałować niemiecką ziemię" - Wojtek Drugi.
To taka krótka refleksja w przerwach między podglądaniem obiadu a moich dwóch Panów (mianowicie Ślubnego i Taty) skręcających półki. Refleksja głębsza nastąpi zapewne później.
Gastrosexual
Wczoraj, czytając "Wiesci Bangalore", nauczyłam się nowego słówka.
"Gastrosexual" wg lokalnej gazety to mężczyzna, który przejmuje od kobiety częsć obowiązków kulinarnych (umie gotować innymi słowy) w celu podniesienia swojej wartosci w oczach kobiety i seksualnego potencjału. Termin funkcjonuje też w "Urban Dictionary".
Rozmawiam wieczorem z Lubym, relacjonując mu nabytą wiedzę:
- I uważasz, że ja jestem gastroseksualny? Że podnosi mi się atrakcyjnosć seksualna w kuchni? - powątpiewa Slubny.
- Nooo... nie wiem, gotujesz przecież?
- Może cos w tym jest. Jak wyjechałas, to przestałem gotować.
Zima
Hindusom jest zimno. Pogoda nad ranem i w nocy nie rozpieszcza, w końcu jest niecałe 25 stopni.
- Proszę się ciepło ubrać - usłyszałam od kelnerki przy sniadaniu - Mamy naprawdę mroźny poranek. Dopiero w poludnie ma się ocieplić.
Prawie zakrztusiłam się papają:
- Przecież jest ponad 20 stopni. W Polsce mamy teraz dwa.
Pokręciła głową bez zrozumienia - chyba nie potrafiła sobie wyobrazić, co to znaczy 2stopnie.
- Bardzo zimno, bardzo...
*********
Tuż przed 1 w nocy, czasu Bangalore. Dworzec autobusowy Majestic.
Do atobusu wsiada starszy mężczyzna, ubrany w grubą kurtkę, pod którą widoczny był sweter, polarową czapkę i nauszniki. Zdębiałysmy.
- No tak, przecież noce są mroźne w Bangalore - pierwsza odzyskała głos B.
- W porównaniu z popołudniem rzeczywiscie mocno się ochłodziło.
- Ale ta czapeczka...polarowa... przecież ona taka mocno przewiewna jest.
- Bo widzisz - tłumaczę - czapeczka jest w sam raz na południe, kiedy robi się troche cieplej. Wieczorem zakłada jeszcze nauszniki.
- Bo, jak mawia Ojciec Dyrektor* - mamrocze przez sen T. - o uszy i dłonie trzeba dbać!
*Ojciec Dyrektor - przyjęta na całym już swiecie ksywka dla jednego z naszych hinduskich kolegów - zdecydowanie mało rozgarniętego, za to wyjątkowo bezczelnego i impertynenciego.
Wyprawa
Pobudka o 2.45 (polskiego czasu), szybkie sniadanie i już byłam w drodze na dworzec Majestic, skąd miałysmy się zabrać autobusem do Mysore. Miałysmy, bo bez żadnej konkretnej przyczyny dworzec zmieniono na Satelite. Nieważne, możemy jechać i z Satelite (autobus trasy Majestic-Satelite: 7 rupii).
Nabyłysmy bilety (Bangalore-Mysore; 97 rupii lokalnym autobusem) i po skorzystaniu z przybytku rozkoszy cielesnych ("urinate for free", czyli za 3 rupie), zajęłysmy trzy ostatnie miejsca posród wesołej gromadki Hindusów i w towarzystwie kilku (widocznych) karaluchów. Podróż - 3,5 godziny (wliczając w to sam wyjazd poza granice Bangalore - 1 godzina). Efekt siedzenia przy oknie: w kolejnym "Batmanie" mogę grać Two Face pod flagą biało-czerwoną.
Pierwszym (wyjątkowo mocno odczuwalnym) efektem wydostania się poza miasto był drastyczny wzrost ilosci zieleni oraz spadek poziomu smrodu (poranna ciepła bryza z kanału) i gór smieci.
Samo Mysore okazało się przyjemnym, zaledwie milionowym miasteczkiem o zwartej architekturze i akceptowalnych dla pieszego odległosciach.
Wycieczkę zaczęłysmy od Pałacu "Must See" Maharadży. Kiedy przyglądam się budowlom w Indiach, nieodmiennie przychodzi mi na mysl obraz "Zameczku" w Książu (kto zna, ten wie; kto nie zna - ten zdrowszy psychicznie), tylko takiego... większego, większego, większego!
Po obejrzeniu pałacu z zewnątrz, wewnątrz, dookoła, pocmokaniu na wielbłąda i słonia i spożyciu naan czosnkowego z lekko słodkim i dosć ostrym (jak dla nas oczywiscie) curry udałysmy się zobaczyć to, co tygryski lubią najbardziej - targ! I, wyznaję szczerze i z pełną odpowiedzialnoscią, był to najlepszy targ,jaki w życiu widziałam. Mnogosć barw, zapachów; mnogosć warzyw, owoców i przypraw, o których nie miałam nawet bladego pojęcia. Barwniki poukładane w równe stożki, kolorowe ręcznie zdobione butelki, hałasliwe piszczałki i miniaturowe słonie-matrioszki. Lsniąca biżuteria, kadzidła i perfumy...
Spędziłymy tam nieprzyzwoitą ilosć czasu, z czego najwięcej zajęła nam wizyta na straganie wujka małego Tabrisa (Tabris ma teraz 22-dniowe wakacje, w czasie których pomaga wujkowi kręcić kadzidełka i zwabiać klientów). Wujek poczęstował nas gęstą, mocną i bardzo słodką herbatą z mlekiem oraz uraczył opowiesciami o swoich klientach z całego swiata (każdy klient jest dokumentowany od 14 lat wpisem w specjalnym "krajowym" zeszycie; my oczywiscie dostałymy zeszyt "Poland", gdzie na koniec znalazło się nasze zamówienie i życzenia). Uczyłysmy się kręcić kadzidełka, a wujek-gawędziarz zaprosił nas wreszcie w swiat swoich olejów z esktraktami kwiatów i przypraw. W pewnym momencie pachniałysmy jak żywe reklamy jego straganu. Po dobrych dwóch godzinach udało się nam wreszcie dokonać wyboru (trudnego jak diabli), a na koniec dostałysmy jeszcze gratisową butelkę olejku i kadzidełka klejone miodem (a nie wodą, jak większosć).
Odczekałysmy jeszcze do zmroku, by zobaczyć, jak Pałac rozswietla się tysiącami lamp. W ciemnosci otoczenia i własnym blasku nie wyglądał juz tak kiczowato.
Po ponad 20 godzinach udało się nam wreszcie wrócić do hotelu. Pozostaje mi tylko żałować, że do Mysore tak daleko - na te trzy tygodnie byłabym gotowa tam zamieszkać.
Pobudka
Ding-dong (pociąg pospieszny do Warszawy przyjedzie opóźniony o nie wiemy ile).
Otworzyłam oczy, spojrzałam na zegar. 5.00 rano polskiego czasu, 8.30 czasu Bangalore. W pierwszej chwili pomyslałam, że to dziewczyny budzą mnie na sniadanie, ale dlaczego? Jeszcze pół godziny... Zwlokłam się, przygotowując sobie po drodze soczyste powitanie w języku polskim, otworzyłam drzwi, a tam...
- Good morning, Madame! - usmiech nr 5 (100 rupii poproszę) i wpycha mi gazetę. Patrzę na niego nieprzytomna ubrana w absurdalną pidżamę w różowe serduszka.
- Grlgrlgrlgrllll...
- I'm sorry. Please repeat.
- Grlgrlgrgrlllrgr...
- ...
- Grlrglcleaninggrlrgr...
- Oh, cleaning... cleaning... what time? Oh... (do ciężkiej cholery, która jest godzina? 5.00? 8.30? To w Bangalore będzie która, żeby przyszedł posprzątać, a w Polsce? Szlaaaaag!) Maybe twelve? Yes? OK? Alright?
- Oraijt, oraijt, Madame! Have a nice day Madame!
Ja pier...
Auntie i mrówki
Zrobiłam sobie dzisiaj mały spacer przed pracą. Żeby poczuć zapach indyjskiej ulicy, posłuchać ludzi, napatrzeć się, nim wrócę do takiej strasznie normalnej i poukładanej Europy. Jesli brzmię nieco sentymentalnie - nie taki jest mój zamiar. Nie odczuwam żadnego sentymentu w stosunku do Indii, to zupełnie nie jest kraj dla mnie. Niemniej jest to bardzo ciekawe doswiadczenie, które z pewnoscia będzie mi towarzyszyło w momentach, kiedy zacznę narzekać, że cos w Polsce mi się tak strasznie nie podoba.
Ale to chyba temat do poruszenia przeze mnie, kiedy już wrócę. Póki co samotny spacer przyniósł sporo wrażeń dla każdego możliwego zmysłu:
* wszechobecny hałas (do którego powoli zaczynam przywykać), krzyczący ludzie, klaksony (których znaczenie jest zupełnie inne niż w Europie)
* zapach rozkładających się kurczaków, psich odchodów i starych ryb wymieszany z jasminowymi wieńcami, przyprawami i aromatem swieżych owoców i warzyw
* kolory, kolory! Ulica w Bangalore jest barwna i żywa; jedyną czerń reprezentują tutaj muzułmanki, które zresztą bardzo wyróżniają się w tłumie odzianych w sari Hindusek
* na koniec czerwone banany i baaaaardzo i gęsty słodki sok z mango, który jako koncentrat do wody służy mi na kilka dni
W ramach szaleństwa odwiedziłam sklep z materiałami. Jak wytłumaczyła nam znajoma Hinduska, tutaj prawie nikt nie kupuje gotowych ubrań, które rzadko na kogokolwiek pasują. Po prostu idzie się do sklepu po materiał (w gotowych zestawach na tunikę, gatki i szal), a zaraz potem do krawca.
Mając w pamięci te rady, udałam się najpierw do sklepu, gdzie żaden z trzech biegających koło mnie mężczyzn nie mówił po angielsku. Po długich pertraktacjach wspomaganych machaniem rękami i okraszonych targowaniem się ("950 rupii, ale dla pani 10% zniżki, czyli 850"; "Aaaa! 850, czyli 800, tak?" - mniej więcej tak w skrócie wyglądał dialog, choć czuję, że mogłam utargować więcej), miejscowy chłopaczek zaprowadził mnie do zakładu fryzjersko-krawieckiego "Susha Tailoring". Po podłodze biegały mrówki-giganty, a "auntie" cierpliwie tłumaczyła mi, że to z powodu wosku. Następnie "auntie" wzięła miarę, na koniec stwierdzając, że jestem strasznie chuda, ale nogi mam takie, jak trzeba. Dobre i to.
A w piątek rezultat przygody krawieckiej. Co to będzie?
Diabolo potato
Tydzień.
Jeden tydzień - tyle czasu zajęło mi skuteczne bronienie się przed wpływem (nomen omen) indyjskiej kuchni na mój talerz. Dzisiaj, nieswiadoma zagrożenia, zamówiłam niewinnie wyglądające ziemniaczki z chutneyem miętowym. Zaznaczam, że nie były oznaczone małą papryczka ostrzegającą przed ostrym daniem. Wzięłam zatem do ust ziemniaczka i...
- ...!!!
- Ania? Co ci się stało?
- ...!!! - macham rękami.
- Pić?
- ... - wypiłam pół szklanki jednym haustem - Jezuuuu! Nie pomaga!
- Czekaj! - T. zawołała kelnera i zamówiła dla mnie co ekstra - Pij, powinno ulżyć.
Rzeczywiscie ulżyło. Na jeden kęs. Potem każdy kawałeczek ziemniaczka moczyłam w chutneyu i popijałam jogurtem z sokiem owocowym, który nazywa się "Lassi".
Kelner, przerażony chyba moją reakcją, przybiegł natychmiast i zaczął mnie przepraszać:
- Ale przecież to nie było oznaczone jako spicy - poskarżyłam się, bo póki co czułam tylko wypalone do korzonków kubki smakowe.
- Bo to nie było spicy - zaprotestował skonsternowany kelner - Ale powinienem ostrzec, tak wiem, powinienem, przepraszam... proszę umoczyć w chutneyu. Lepsze? Prawda, że lepsze? Nie takie ostre?
Jadłam tutaj już tak dziwne rzeczy, że , jesli nie będę mieć sensacji po tych przeklętych diabolo ziemniaczkach, chyba będę w stanie spróbować już wszystkiego.
Co już zjadłam (część 1)
Oczywiscie na początku zapomniałam fotografować, ale szybko naprawiłam ten błąd i oto, proszę bardzo, fotograficzny zapis podróży od kuchni:
Aloo Bajji (czyt. alu badżi) - ziemniaczana przekąska, dla nas przygotowana w wersji łagodnej; na zdjęciu w oryginalnym opakowaniu ze starej gazety:
Gotowana fasola z warzywami pożarta na cześć Bangalore, którego nazwa oznacza "miasto gotowanej fasoli":
Uthappam - cienki placuszek z ryżu i urad dal (inaczej vigna mungo) czyli rodzaju czarnej fasoli; do tego duuużo pietruszki, cebuli i papryki. Podaje się go z sosami i chutneyem:
Dialogi o biurze (i po biurze) małe i duże
Wsiadamy do windy. Sufit ok. 3 m nad poziomem podłogi.
- Wysoka winda dla wysokich Hindusów - stwierdzam optymistycznie.
- Żartujesz? - pyta B. z pełną powagą - Przecież oni się tu warstwami układają.
*******
W taksówce:
- Dobrze, że Teresa przyjeżdża. We czwórkę się chyba w samochodzie zmiescimy?
- Jak oni tu w szesć osób na motorze jeżdżą, to co się mamy nie zmiescić?
- Mnie po całym dniu możecie w bagażniku zamknąć, różnicy nie poczuję.
Saree
Będąc w Indiach, nie mogłam oczywicie nie kupić sari.
Od rozmaitoci kolorów dostałam bólu głowy, ale w końcu zdecydowałam się i oto ono:
Oczywicie tylko fragment, ale gapię się na nie codziennie, bo sprawia mi sporą estetyczną satysfakcję.
Od strony praktycznej - cena smiesznie niska. Za pieniądze, jakie płaci się w Polsce, w Indiach kupuje się te najdroższe.
Pierwsze wrażenia
Spałam dzis może trzy godziny, więc pierwsze wrażenia mogą być zaburzone zmęczeniem i poranną siarą w ustach, ale:
* hotel rewelacja (jednak apartament robi swoje);
* obsługa - za miła (nie przywykłam jeszcze do tego, że każdy na każdym kroku za mną chodzi i próbuje mi zrobić dobrze na różne sposoby - podobno to zajmuje kilka dni);
* posiłki poranne - na razie trudno ocenić; wypróbowano: owoce (super), kanapka non-veg (dziwna - za dużo szafranu), bułeczka francuska (ciasto francuskie mrożone, więc bez szału), sos niezbyt ostry (ujdzie, choc znowu za dużo przypraw), dziwne kółko a la precelek z masy o konsystencji nadzienia do ruskich pierogów (znowu za dużo przypraw - zabijają cały smak; chyba że to nie ma smaku, więc nie ma co zabijać)
* co mnie zszokowało to paskudna herbata - a może to problem wody, nie herbaty? Oceny podejmę się za kilka dni
Z wczorajszego dnia (a raczej nocy):
* szokujący (wiem, ostrzegano mnie) system poruszania się po drogach; absolutnie nie do opisania przeżycie na granicy zdrowego rozsądku; choć kierowcy nieźle sobie tu radzą, to przypuszczam, że Europejczyk zostałby stratowany w try miga
* po wyjsciu z samolotu miałam wrażenie, że jestem w jakims nieklimatyzowanym, dusznym pomieszczeniu - a to tylko powietrze na zewnątrz
* chyba ze sto razy musiałam pokazywać paszport różnym ludziom - i to tak wielu, że w pewnym momencie chciałam go wyciągać nawet na bramce przy wjeździe na "autostradę"!
* uciekłam służbie celnej (ale o tym sza!)
* ustalone zostało, kto chodzi przodem na wycieczkach (koleżanka zaszczepiona na wsciekliznę)
* wsiadając do samochodu, zapomniałam, że tu się jeździ po angielsku i prawie wpakowałam się na siedzenie kierowcy
Aaaaaa! Co za dziwny kraj! Idziemy zwiedzać miasto, więc odezwę się po wycieczce.
Ozzy rozweselacz
Dziś w drodze po chińskie zupki zwierzałam się Lubemu z trosk dnia codziennego:
- No i wróciłam do domu z takim kiepskim humorem, więc posłuchałam sobie Ozzy'ego, potem Mansona i Acid Drinkers i zaraz mi przeszło.
- Gdy ci smutno, gdy ci źle, Ozzy rozweseli cię! - rzucił mądrością ludową Ślubny.
Co mi przypomniało babcine: "Na te smutki, na te żale walnijmy se po gorzale".
Ale to może nie tuż przed lotem.
Poruszające historie Młodych Polaków
Ostatnio w ramach prasówki przeglądam sobie "Gazetę.pl". Choć nie ma to w zasadzie większego znaczenia, bo gdzie bym nie zajrzała, trafię na ten sam temat, tzn: Młodzi Bez Pracy (przykład: poruszające historie młodych ludzi - tutaj).
I zastanawiam się, jak to jest?
Oboje z mężem skończyliśmy historię, oboje nie pracujemy w zawodzie. Prawdę mówiąc, niewiele znam osób pracujących w zawodzie. Moi znajomi ze szkoły, ze studiów tez sobie radzą, wyjechali za granicę, wrócili w rodzinne okolice, zahaczyli się (jak my) w mieście, które było ich domem przez 5 lat, a stało się domem na dłużej. Trochę się nawet starzejemy, co mnie ostatnio szczególnie uderzyło przy okazji ślubu bliskiego przyjaciela ("No bo jak to, że Stachu się żeni?!").
Ale do rzeczy. Może powtórzę to, co mówili przede mną inni, ale ręce mi opadają, kiedy ci poruszający młodzi Polacy mówią (cytaty z artykułu):
- "Bardzo się wstydzę swojego bezrobocia. A jeszcze bardziej tego, że w Londynie sprzątałam pokoje hotelowe. Dziewczyna po politologii, świetnie znająca angielski i niemiecki, myła kible i podłogi" - podobno żadna praca nie hańbi; ja po skończeniu historii, z doświadczeniem zawodowym, po licznych konferencjach, kilku publikacjach naukowych i książkach nosiłam cement i łatałam dziury gładzią szpachlową; i z tego też jestem dumna, do diaska!
- "...oni mi mówią, że to akwizycja. Jakby mi ktoś dał w twarz" - jak wyżej; a potem jojczenie, że nie mają doświadczenia
- "Kiedyś co tydzień byłam u koleżanki piętro niżej na manicure, a teraz nie pamiętam, kiedy malowałam paznokcie" - aż nie wiem, co tu napisać mądrego
- "A kiedy stanęłam o 5.30 przed tym supermarketem, nogi się pode mną ugięły. Nie byłam w stanie wejść do środka. Chyba najbardziej bałam się tego, że spotkam tam kogoś znajomego i mnie rozpozna" - a nawet jeśli? Wolałabym być pracownikiem w supermarkecie niż dumnym z siebie... bezrobotnym.
- "Marzy mi się praca w dziale HR dużej firmy czy w agencji pośrednictwa pracy. Ale szukam już czegokolwiek, nawet pracy w sklepie. Często okrajam swoje CV, żeby nie zniechęcać pracodawców zbyt wysokimi kwalifikacjami. Wycinam na przykład informacje o przebytych kursach" - skoro marzeniem jest praca w dziale HR, to może warto jej szukać, a w międzyczasie popracować w tym znienawidzonym supermarkecie? I jeszcze nie słyszałam o przypadku, kiedy wyrzucanie przebytych kursów z CV miało komuś pomóc w rekrutacji do HRów.
- "gdy widzę grymas czy rozbawienie, dodaję "oczywiście 1,6 tys. zł brutto". Ale wolą zatrudnić kogoś, kto chce jeszcze mniej, albo proponuje, że z początku będzie pracował za darmo" - wierzę, że są takie firmy; ja osobiście nie miałam nigdy "przyjemności"; inna sprawa, że zatrudnienie kogoś "za darmo" nie jest takie łatwe w kontekście Kodeksu Pracy (bo o pracy mówimy, nie o praktykach, prawda?)
- "myślę, że rząd jest po części winien tej sytuacji, że pracodawcy zatrudniają ludzi gotowych pracować właściwie za darmo" - no tak, rząd jest winien; zło-dzie-je! zło-dzie-je!
- "nie po to się uczyłem, by pracować w szklarni w Holandii" - ja bym tam chętnie popracowała w szklarni w Holandii, gdybym miała potrzebę; osobiście znam kilka całkiem przyjemnych z niezła płacą
- "Oferowali mi staże w urzędzie, ale na trzy miesiące bez możliwości przedłużenia. Skoro wiem, że z tego nic nie będzie, szkoda mi czasu na parzenie innym kawy" - tia, parzenie kawy; ludzie! doświadczenie zawodowe pod nosem (patrz parę punktów wyżej)
Najdziwniejsze jest dla mnie w tych wszystkich historiach, że to nie są ludzie, którzy skończyli historię, kulturoznawstwo czy etnologię. To osoby po zarządzaniu, ekonomii, psychologii, socjologii. Większość deklaruje, że zna dwa języki. Będąc szczerą - nasza firma zabija się o takich; firma Ślubnego przyjmuje ze znajomością tylko angielskiego. Otwarte etaty, codzienna rekrutacja, mnóstwo możliwości (u nas pracują nawet konserwatorzy zabytków, a ostatnio do mojego zespołu dołączył filozof z Holandii). Mnie znalezienie pracy po rozwiązaniu firmy zajęło tydzień.
Czy do tych artykułów naprawdę wyszukują tylko marudzące, beznadziejne przypadki? Ludzi, którzy cały czas deklarują, że "się starali", ale "nie wychodzi"? Naprawdę strasznie trudno mi w to uwierzyć.
A już zwłaszcza po TYM artykule.
A bo to szatanista zły był...
Zaciekawiona szumem wokół Nergala obejrzałam wczoraj z, przyznaję, sporą przyjemnością parę odcinków nowego show (? tak to się nazywa) Telewizji Publicznej (?) zwanego "The Voice of Poland". Przyjemność wzięła się z dwóch powodów:
* jurorzy (zwani lokalnie trenerami) są mili (sic!); nie ma mieszania z błotem, gnojenia niewydarzonych śpiewaków, psychicznego wyżywania się na zawodnikach; nie - ludzie są dla siebie zwyczajnie mili i to jest świetne!
* osoby, które tam występują, przeszły jakiegoś rodzaju wstępną selekcję, więc też zęby nie bolą i nie ma tam stworzeń z piekła rodem, które przyszły tylko po to, żeby ich w telewizji zobaczył wujek i świnka morska; słowem - umieją śpiewać.
A wracając do naszego "szatanisty" (intelektualnego - jak sam siebie nazywa) tudzież "poganina"... hmmm...
* on też jest miły
* nie straszy piekłem i tylko raz pojawiło się odwołanie do ognia i szatana (nazwisko jednego z wokalistów)
* nie je Biblii na antenie ani nawet nie wspomina o jedzeniu Biblii
* w swojej drużynie ma przekosmiczną i przesympatyczną mieszankę ludzi (łącznie z Grekiem prawosławnym i chłopakiem, którego ojciec pochodził z Afryki)
* mój Ślubny stwierdził, że kiedy się uśmiecha, wygląda jak radosny Teletubiś (no tak, Teletubisie to homoseksualiści, czyli też "szatanizm") - tak szerzy się Zuo
Zastanawiam się, czy ci, którzy tak głośno wyrażają swoje opinie o zaburzonej przez mości Nergala misyjności (boskie słowo swoją drogą) TVP, widzieli choć jeden odcinek? Bo jeśli nie, to polecam - ja ubawiłam się setnie!
Koci zielnik na balkonie.
Tyfus i inne nieszczęścia
Stało się.
Wylot - 1 października 6.25.
Powrót - 22 października, coś po 16.00
Obawy co do podróży: brak.
Obawy co do pobytu: mnóstwo.
Obawy co do efektów pobytu: poproszę o inny zestaw pytań (i nie mam na myśli malarii, tyfusa ani japońskiego zapalenia mózgu)
W zasadzie nigdy nie byłam tak daleko. Nigdy nie byłam nawet poza Europą. Bo ja lubię Europę. Tak czy inaczej postaram się w miarę na bieżąco dzielić zdjęciami i wrażeniami... z INDII! Ha!
Trzymajcie kciuki!
(I poproszę jeszcze raz o te nazwy przypraw, których mam poszukać).
Powrót (po raz który?)
Miałam usunąć tego bloga, bo jakoś tak... do pisania trzeba serca i chęci, a tego mi brakowało ostatnio.
Zmobilizowana telefonem od Kubusia, który stwierdził, że nie ma jak śledzić naszych poczynań, spróbuję raz jeszcze.
Rok Kurczaczka
- Szczęśliwego Nowego Kurczaczka 2011! - zawołałam do Kotów o poranku.
- Koty ogłosiły ten rok Rokiem Kurczaczka - oświecił mnie Luby.
- Podobnie jak każdy inny.
- No własnie. Dzięki temu nie można się pomylić!