Zrobiłam sobie dzisiaj mały spacer przed pracą. Żeby poczuć zapach indyjskiej ulicy, posłuchać ludzi, napatrzeć się, nim wrócę do takiej strasznie normalnej i poukładanej Europy. Jesli brzmię nieco sentymentalnie - nie taki jest mój zamiar. Nie odczuwam żadnego sentymentu w stosunku do Indii, to zupełnie nie jest kraj dla mnie. Niemniej jest to bardzo ciekawe doswiadczenie, które z pewnoscia będzie mi towarzyszyło w momentach, kiedy zacznę narzekać, że cos w Polsce mi się tak strasznie nie podoba.
Ale to chyba temat do poruszenia przeze mnie, kiedy już wrócę. Póki co samotny spacer przyniósł sporo wrażeń dla każdego możliwego zmysłu:
* wszechobecny hałas (do którego powoli zaczynam przywykać), krzyczący ludzie, klaksony (których znaczenie jest zupełnie inne niż w Europie)
* zapach rozkładających się kurczaków, psich odchodów i starych ryb wymieszany z jasminowymi wieńcami, przyprawami i aromatem swieżych owoców i warzyw
* kolory, kolory! Ulica w Bangalore jest barwna i żywa; jedyną czerń reprezentują tutaj muzułmanki, które zresztą bardzo wyróżniają się w tłumie odzianych w sari Hindusek
* na koniec czerwone banany i baaaaardzo i gęsty słodki sok z mango, który jako koncentrat do wody służy mi na kilka dni
W ramach szaleństwa odwiedziłam sklep z materiałami. Jak wytłumaczyła nam znajoma Hinduska, tutaj prawie nikt nie kupuje gotowych ubrań, które rzadko na kogokolwiek pasują. Po prostu idzie się do sklepu po materiał (w gotowych zestawach na tunikę, gatki i szal), a zaraz potem do krawca.
Mając w pamięci te rady, udałam się najpierw do sklepu, gdzie żaden z trzech biegających koło mnie mężczyzn nie mówił po angielsku. Po długich pertraktacjach wspomaganych machaniem rękami i okraszonych targowaniem się ("950 rupii, ale dla pani 10% zniżki, czyli 850"; "Aaaa! 850, czyli 800, tak?" - mniej więcej tak w skrócie wyglądał dialog, choć czuję, że mogłam utargować więcej), miejscowy chłopaczek zaprowadził mnie do zakładu fryzjersko-krawieckiego "Susha Tailoring". Po podłodze biegały mrówki-giganty, a "auntie" cierpliwie tłumaczyła mi, że to z powodu wosku. Następnie "auntie" wzięła miarę, na koniec stwierdzając, że jestem strasznie chuda, ale nogi mam takie, jak trzeba. Dobre i to.
A w piątek rezultat przygody krawieckiej. Co to będzie?
Auntie i mrówki
Autor:
Anna Radzikowska
środa, 12 października 2011
1 komentarze:
Właśnie dlatego ja uwielbiam sari - pasuje na każdą kobietę i każda w nim dobrze wygląda. Ale już wszystko, co pod nim, musi być na miarę... Nawet fajna rzecz.
Prześlij komentarz