Wyprawa

Pobudka o 2.45 (polskiego czasu), szybkie sniadanie i już byłam w drodze na dworzec Majestic, skąd miałysmy się zabrać autobusem do Mysore. Miałysmy, bo bez żadnej konkretnej przyczyny dworzec zmieniono na Satelite. Nieważne, możemy jechać i z Satelite (autobus trasy Majestic-Satelite: 7 rupii).
Nabyłysmy bilety (Bangalore-Mysore; 97 rupii lokalnym autobusem) i po skorzystaniu z przybytku rozkoszy cielesnych ("urinate for free", czyli za 3 rupie), zajęłysmy trzy ostatnie miejsca posród wesołej gromadki Hindusów i w towarzystwie kilku (widocznych) karaluchów. Podróż - 3,5 godziny (wliczając w to sam wyjazd poza granice Bangalore - 1 godzina). Efekt siedzenia przy oknie: w kolejnym "Batmanie" mogę grać Two Face pod flagą biało-czerwoną.



Pierwszym (wyjątkowo mocno odczuwalnym) efektem wydostania się poza miasto był drastyczny wzrost ilosci zieleni oraz spadek poziomu smrodu (poranna ciepła bryza z kanału) i gór smieci.
Samo Mysore okazało się przyjemnym, zaledwie milionowym miasteczkiem o zwartej architekturze i akceptowalnych dla pieszego odległosciach.
Wycieczkę zaczęłysmy od Pałacu "Must See" Maharadży. Kiedy przyglądam się budowlom w Indiach, nieodmiennie przychodzi mi na mysl obraz "Zameczku" w Książu (kto zna, ten wie; kto nie zna - ten zdrowszy psychicznie), tylko takiego... większego, większego, większego!



Po obejrzeniu pałacu z zewnątrz, wewnątrz, dookoła, pocmokaniu na wielbłąda i słonia i spożyciu naan czosnkowego z lekko słodkim i dosć ostrym (jak dla nas oczywiscie) curry udałysmy się zobaczyć to, co tygryski lubią najbardziej - targ! I, wyznaję szczerze i z pełną odpowiedzialnoscią, był to najlepszy targ,jaki w życiu widziałam. Mnogosć barw, zapachów; mnogosć warzyw, owoców i przypraw, o których nie miałam nawet bladego pojęcia. Barwniki poukładane w równe stożki, kolorowe ręcznie zdobione butelki, hałasliwe piszczałki i miniaturowe słonie-matrioszki. Lsniąca biżuteria, kadzidła i perfumy...



Spędziłymy tam nieprzyzwoitą ilosć czasu, z czego najwięcej zajęła nam wizyta na straganie wujka małego Tabrisa (Tabris ma teraz 22-dniowe wakacje, w czasie których pomaga wujkowi kręcić kadzidełka i zwabiać klientów). Wujek poczęstował nas gęstą, mocną i bardzo słodką herbatą z mlekiem oraz uraczył opowiesciami o swoich klientach z całego swiata (każdy klient jest dokumentowany od 14 lat wpisem w specjalnym "krajowym" zeszycie; my oczywiscie dostałymy zeszyt "Poland", gdzie na koniec znalazło się nasze zamówienie i życzenia). Uczyłysmy się kręcić kadzidełka, a wujek-gawędziarz zaprosił nas wreszcie w swiat swoich olejów z esktraktami kwiatów i przypraw. W pewnym momencie pachniałysmy jak żywe reklamy jego straganu. Po dobrych dwóch godzinach udało się nam wreszcie dokonać wyboru (trudnego jak diabli), a na koniec dostałysmy jeszcze gratisową butelkę olejku i kadzidełka klejone miodem (a nie wodą, jak większosć).



Odczekałysmy jeszcze do zmroku, by zobaczyć, jak Pałac rozswietla się tysiącami lamp. W ciemnosci otoczenia i własnym blasku nie wyglądał juz tak kiczowato.
Po ponad 20 godzinach udało się nam wreszcie wrócić do hotelu. Pozostaje mi tylko żałować, że do Mysore tak daleko - na te trzy tygodnie byłabym gotowa tam zamieszkać.

1 komentarze:

love tymbark 11 listopada 2011 13:24  

ciekawie piszesz =]
dodaję ;)
zapraszam do siebie.