Podobno Ryanair ma wprowadzić płatne toalety w samolotach.
- Wiecie, ile to będzie kosztować? - rzuca K.
- Pięć złotych? - strzelam.
- Funta. Czyli w sumie pięć złotych.
- A jak ktoś nie będzie miał funtów, to co? Ustawią kantor obok? - poirytowałam się lekko.
- Nie, pilot będzie rozmieniał - śmieje się R. złośliwie.
Funtami w toaletę
(O)Rambutan
Dziś poznałam nowe słowo: "rambutan", czyli inaczej śliwka chińska. Kupiłam go w naszym niezawodnym sklepie osiedlowym. Był zapuszkowany i nieźle zalany. Konsystencję ma gumiastą, wygląda jak lychee, smakuje jak papaja. Postanowiłam uzyć go jako towarzystwo dla wiśni w mojej nowej, hitowej tar...o, pardon, w moim nowym, hitowym quiche.
Poniżej podaję "przepis banalny na hitowy quiche".
Ciasto zagniatamy ze 115 g mąki (pewnie wyjdzie trochę więcej), 1 jajka, 2 łyżek cukru i 115 g masełka. Wyrobione wkładamy do lodówki. W tym czasie przygotowujemy resztę: 1) trzemy 1 całą czekoladę mleczną albo pół na pół z deserową (jak ktoś nie chce bardzo słodkiego); 2) odsączamy owoce z syropu (ja preferuję wisienki, a dziś właśnie z tym rambutanem eksperymentuję, ale można i inne owoce - w oryginalnym przepisie są n.p. gruszki); 3) przygotowujemy zalewę z 250 ml kremówki 30% ubitej z 2 jajkami i łyżeczką esencji migdałowej (cudnie się komponuje z wiśniami i czekoladą).
Ciastem wykładamy foremkę do tarty, na to sypiemy startą czekoladę, układamy owoce i zalewamy śmietaną. Pieczemy, aż się zetnie (ok. 30 min.).
Pyszności, najlepiej z nieosłodzoną kawą lub herbatką.
Pająk w pizzy
Rozmawiamy o filmach s-f, dochodząc do jedynej słusznej, acz mało odkrywczej konkluzji, że są głupawe.
- Ot, taki "Spiderman" - rzucam.
- Ja tam nigdy nie lubiłem "Spidermana" - zgadzają się po męsku Luby i On.
- Ja lubiłam jako dziecko, bo chciałam być spider-kobietą - mamroczę.
- Ale ty się boisz pająków, kochanie - głaszcze mnie Luby.
- Chciałam być spider-kobietą, bo to była moja walka z atawistycznymi lękami!
- A ja tam nie chciałem być ani spidermanem, ani spider-kobietą - konkluduje Luby.
- Co najwyżej spider-chrumem - rechocze On ukryty w fałdach pledziku na fotelu.
- Spider-chrumem to ja ciągle jestem - śmieje się Luby.
******
On wychodzi, ale w drzwiach rozmawiamy jeszcze o niedzielnym planowanym obiadku.
- Ona wraca w niedzielę... ale pewnie wróci rano, a jak nie... - trochę nieskładnie On próbuje dojść do jakichś wniosków.
- Jak nie, to zrobimy sami obiad - wchodzę mu w słowo.
- O, właśnie! Zamówimy pizzę!
- Ja sama robię pizzę - obruszyłam się.
- Hmm... O. też robi pyszne. A ciasto rama sobisz? - On rzuca pytaniem.
Wszem i wobec zatem oznajmiam, że się nauczyłam i od niedawna ciasto rama sobisz.
Zaklinanie wiosny
Wtaczam się do pracy z grobową miną.
- Nadal mi zimno - marudzę przy ściąganiu płaszczyka.
- Oj, nieprawda! Dziś jest już wiosennie! - oponuje A.
- Wiosennie? A z której strony, przepraszam bardzo?
- Stwierdziłyśmy z K., że jest wiosennie - A. nie poddaje się.
- Moje drogie, to, co uprawiacie, się w medycynie nazywa homeopatia.
W kwestii zatrudnienia
Student historii: "To prawda, nie mam pracy. Ale przynajmniej wiem, dlaczego 11 listopada mój ulubiony sklep monopolowy jest zamknięty."
(Cytat za Kalendarzem Studentów UJ 2009).
No comments.
"Kryzys? Jaki kryzys?"
No tak. Nie sprawdziłam przed przeczytaniem, kto jest autorem. Mój ulubieniec, Martin Lechowicz, którego piosenkę nucę sobie co rano, idąc do pracy: "Nie da się wyjść z domu, bo spadł pieprzony śnieg." Hej!
Tym razem napisał coś, co mi przyświeca od początku pisania tego bloga. Nie, nie! Nie kryzys! Raczej przeciwstawienie się polskiemu "narzekajstwu". Od jakiegoś czasu sama siebie indoktrynuję czytaniem Ziemkiewicza. Martin chyba też, a może po prostu ma podobne poglądy, przecież to nietrudne, gdy tylko szeroko otwartymi (broń, Boże, zamkniętymi!) oczami spojrzy się na to, co nas otacza.
Dlatego biorę się do roboty, dlatego nie chcę marudzić, wreszcie zacznę żyć tak, jak tego chcę i wreszcie spełnię marzenie, które jest ze mną od wielu lat.
Martin, a Ty się nie daj marudom! I nagrywaj dalej, ot co!
Kryzys? Jaki kryzys?
Autoryzacja
- I feel the chemistry, between you and me... - nucę, ubierając buty.
- Oj, czyżby znów mi się wymsknęło? - śmieje się Luby.
- Zamieszczę to na blogu.
- Nie.
- Jak to nie?
- Nie masz autoryzacji!
Zamieszczam niniejszym, o!
Nadinterpretacja
- Aniu, podaj mi to - prosi On.
- Co? To? - wskazuję na talerzyk po tarcie.
- Aha - potakuje, sięgając po talerzyk.
- Będziesz mył naczynia? - wyraża niemałe zdziwienie Ona.
- No chyba żartujesz! - oburzył się On, odchodząc majestatycznie do kuchni.
Mąż ekologiczny
Rozmawiamy sobie o naszym doktorze, Gałce.
- A laska maga ma na czubku gałkę - przypomniała mi się pewna piosenka.
- I tylko jeża przelecieć się nie da - kończy Luby.
- Chyba się da, jakoś się rozmnażają przecież. A jak się nazywają te zwierzątka, które się zjadają? Czarne Wdowy?
- No pająki tak ogólnie. I modliszki.
- Ja czasem tez jestem głodna po seksie, ale cię nie pożeram.
- Bardzo mnie to cieszy - mruknął Luby - Że jestem wielokrotnego użytku - dodał po chwili.
Przegląd anatomiczny
Kota biega za kawałkiem jakiejś zaślepki wyrwanej z któregoś z mebli. Ona i On rzucają jej tę zaślepkę, Werbena atakuje, biega, aportuje z bardzo zadowolonym wyrazem pyszczka. Choć pewnie wolałaby coś większego.
- Powinniście rzucić jej coś okrągłego - proponuje Luby.
- Nie mam nic okrągłego poza jajnikiem - martwi się Ona.
- To rzuć jej jajnik - Luby nie ma w tym względzie zbyt wielkich wątpliwości.
- Tak, jajnik. A potem co? Kawałek nerki?!
Wyżej sra, niż... ma.
Pod moim wpływem i naciskiem wybraliśmy się w końcu do Pijalni Czekolady firmy (ą-ę-gówno-przez-"rz") Wedel na krakowskim Rynku. Wystrój bardzo ładny, zaprzeczyć nie można, chociaż ściany brudne jak w kościele. Zasiedliśmy pod (jak to Luby określił) "Walerym Sławkiem", czekając na Panią-Z-Obsługi. Pani owa, ubrana w czekoladową sukienkę okraszoną kremowymi koronkami przybyła bardzo szybko (in plus) i obdarzyła nas menu. Khem... jakby to powiedzieć...ceny jak na Rynku, o! Wybraliśmy coś z dolnego przedziału: dla mnie czekolada mleczna z orzechami, dla Niej czekolada klasyczna pomarańczowa, dla Lubego czekolada klasyczna z chili i sernik.
Dostaliśmy:
- ja: lurę o konsystencji kakako (tak słodką, że nawet ja przyzwyczajona do słodkości, dostawałam szczękościsku) posypaną czymś mielonym, co mogło być orzechami, ale nie musialo, bo "czekolada" miała posmak migdałowy;
- Ona: coś gęstszego o kwaśnym posmaku posypane skórką pomarańczową kandyzowaną; na dnie znalazła jakąś papkę o konsystencji galaretki, co kolegialnie określiłyśmy mianem: "oooo-brzy-dli-weeee";
- Luby: coś gętszego o smaku kwaśnej czekolady posypane czymś, co przy duuuużej dozie dobrej woli mogło być uznane za chili, do tego buteleczkę Tabasco (sic!); sernik był suchy i zawierał śladowe ilości suchego sera, a wisienki były chyba tylko po to, by (cytuję za Nią) "udawać, że to ciasto ma jakiś smak".
Wyszliśmy szybko, zniesmaczeni i pozostawiając za sobą część nieskonsumowanych dziwactw oraz nieproporcjonalnie dużą ilość pieniędzy.
Ona stwierdziła z niejakim oporem, że można by im dać szansę za pół roku, bo może mieli zły dzień. Ja rozumiem, że można, za przeproszeniem, spieprzyć jedną czekoladę, ale trzy i sernik?!
Pijalnię Czekolady Ą-Ę Wedla należy omijać szerokim łukiem.
Mały, ale zajadły pies
Jedziemy z rodzicielem przez piękny, zanurzony w bieli las rosnący na terenie miejscowości o mało oryginalnej nazwie - Las, drogą białą jak śnieg (pewnie dlatego, że cały czas padał śnieg) tudzież mleko. Wtem z zaspy wypada wściekły potwór, bydlę wielkości połowy beagle'a i cwałuje na nas z majtającymi uszami. Rodziciel jadący z niewyobrażalną dla niego prędkością 40 km/h mamrocze pod nosem:
- Uciekaj, bo cię rozjadę.
Potwór, nic sobie nie robiąc z gróźb rodziciela bądź też nie będąc ich świadomym, cwałuje nadal (przypuszczam, że biegł szybciej niż jechaliśmy, więc razem osiągaliśmy już ponad 80 km/h). Nie zatrzymał się, nie uciekł, a rodziciel nie spełnił pogróżki, lecz wielkim łukiem wyminął bydlątko.
Jakbym Werbenę widziała. Tylko że ona pewnie wgryzłaby się w oponę.
Szumi jawor, szumi i szumią ogórki
- O, chyba nam ogórki spleśniały w słoiku - zauważył Luby.
- Wiem.
- Fajnie.
- Czemu fajnie?
- Będziemy mieć ogórki pleśniowe.
*****
- Oj... - chichocze Ona - tak mi w głowie szumi. Jak to się mówi na to?
- Że jesteś szumowiną - podpowiadam uprzejmie.
WIG czy VIP?
Siedzi mi od wczoraj w głowie niezbyt mądra piosenka, której nie cierpię, ale siedzi mi w głowie uparcie dość i na razie nic z tym nie zrobię, dopóki nie znajdę innej. Piosenka jest o tym, że każdy może być VIP-em, bo każdy jest ważny dla kogoś... blablabla.
Wersja Lubego:
WIG - wery important gówniak.
WIG 20 - 20 wery important gówniaków.
To piosenka Werbeny, nie nasza, żeby nie było wątpliwości.
W kwestiach rasowych
Ona chce mieć pieska. Beagle'a. On ma wątpliwości.
- To może coś małego? Yorka? - próbuje Ona.
- York? - dziwi się Luby - Toż z tego ani jednej sajgonki nie będzie.
- Chow-chow? - zagaduję ja - To już może ze dwie sajgonki.
- Ale beagle'a można tak zapaść - próbuje dalej Ona.
- Chyba raczej pies będzie miał zapaść - mruknął Luby - Mówię wam, weźcie sobie kota.
- Nie możemy, jesteśmy uczuleni na koty. Poza tym, ja chciałam pieska.
- No to nazwiecie kota Burek - Luby obdarzył Werbenę długim spojrzeniem.
Problem hamletowski
Werbena dostała porannego wścieku. W sumie żadna nowość, ale wtedy budzą się we mnie instynkty drapieżcy-przytulaka. Mam ochotę ją złapać i męczyć, i tarmosić, i męczyć, i męczyć... Zbierałam pranie, a Kota w tym czasie biegała jak szalona, uprawiała mieszkaniowy parkour i była... jak to Kota. Popatrzyłam na nią z powoli ulatniającym się spokojem:
- Wiesz co, kocie, czasami mam ochotę cię udusić.
- Serio? - zdziwił się Luby - A ja myślałem, że czasami masz ochotę jej nie udusić.
Minima
Na wyjściu z pracy prowadzimy ożywioną dysputę o kryzysie wymieszaną z komentarzami na temat pani minister Kudryckiej i jej cięć budżetowych.
- A co pan zrobi, panie dyrektorze - wypaliła nagle R. - kiedy już osiągniemy naszymi wypłatami minimum krajowe? Ile to teraz wynosi? 1200 zł? Chyba coś pod 1300. Czyli już nam niewiele brakuje. I co pozostanie? Tylko nas zwolnić, bo przecież ustawowo nie możemy zarabiać poniżej minimum.
I tym optymistycznym akcentem...
Go cry, emo kid!
Przygotowałam Lubemu kawę miodową z bitą śmietanką, postawiłam przed nim i obserwuję reakcję.
- Bo wiesz... - zaczęłam niewinnie - od teraz musisz przemyśleć to, jak pijesz kawę.
- Eeee...? - uniósł głowę Luby.
- Ja nie piję kawy, więc będę potrzebowała twojej opinii. Powiesz mi po wypiciu, co czułeś.
- Eee...?
- Przecież żeby napisać recenzję kawy, będę musiała wiedzieć, co czułeś! - poirytowałam się - Masz mi to dokładnie opisać. Musisz być taki... emo.
- Ale ja tak naprawdę uważam, że kawa to zło, podnosi mi ciśnienie i zaprowadzi mnie do grobu. Od dziś nie piję kawy - zadeklarował Luby... popijając kawę!
Spojrzałam na niego ze zgrozą.
- No dobrze, żartowałem.
*****
A co do emo, wczoraj usłyszałam w radiu taką mniej więcej przekomarzankę.
- A pod Okrągłym Stołem powstało nowe pokolenie młodzieży. Mówi się na to "emo".
- Nie "emo", tylko "i-moooł".
- Ale my jesteśmy w Polsce i mówimy "emo". I czym się to pokolenie charakteryzuje? Otóż: czarnymi, potarganymi włosami, mocnym, ciemnym makijażem, lateksowymi, obcisłymi spodniami, starymi tenisówkami i zbolałym wyrazem twarzy cierpiętnika.
- Ale to nie jest pierwsze pokolenie "emo" w Polsce. Już kiedyś mieliśmy pokolenie "MO". I jeździli po ulicach z charakterystycznym "em-ołłł, em-ołłł".
Szare komórki
Leżąc w łóżku, słyszymy głuchy odgłos dobiegający z wnętrza mieszkania.
- Brzmiało jakby Kota strzeliła sobie w głowę z pistoletu - zauważył Luby - albo jakby tryknęła w szafę.
- Ale ona nie ma głowy, pistoletu ani myśli samobójczych - westchnęłam.
- Ależ ma głowę. I szafę.
- No tak. Utożsamiłam głowę z mózgiem.
Kota nie ma mózgu. Ona ma sprytne ciałko myśląco-kombinujące. I wszystko jasne.
Świnia znaczy Kota
Ratując Kotę przed utonięciem w toalecie, złapawszy ją pod łapy (co zostało okraszone pełnym oburzenia miauknięciem), zaniosłam do serwerowni i położyłam na klawiaturze Lubego. Tym razem oboje spojrzeli na mnie z fochem w oczach, a Luby zwerbalizował:
- Ej! Eeeej! Podrzuciłaś mi świnię! Znaczy... kota!
Komunikacja
Rozmawiam ze znajomym na GG. Luby:
- Pozdrów go ode mnie.
Ja (zdecydowanie mało przytomnie):
- Od kogo?
Chciałam zapytać "kogo?", ale źle spałam.
Obrzydliwie i o jedzeniu
Godzina 14.26. O czym można rozmawiać w pracy? Oczywiście, że o jedzeniu. Jedzenie to nasz ulubiony temat o tej porze dnia, gdy juz tylko godzinka do wyjścia i można porozmawiać o pysznościach, które na nas czekają (pierś z królika w sosie czosnkowym, gotuje Luby) albo będą czekać, jak sobie zrobimy ("Chyba zrobię pizzę, nie mam pomysłu").
- Cieszcie się - to była R. do mnie i A. - że rozmawiamy o jedzeniu, a nie porodzie i wodach płodowych.
- Ja nie miałam wód płodowych - fuknęła K. z kąta.
- Nie, pewnie, że nie miałaś. Z nosa ci kapało.
"Tylko nie każ mi spać na kanapie!"
Werbenka ułożyła się całą majestatycznością swej skromnej posturki na łóżku, na miejscu Lubego. Rzeczony stanął w drzwiach, mierząc ją wzrokiem znacząco, ta jednakże nic sobie z tego nie robiła.
- Kocie, zejdź - rozpoczął perswazję słowną, która takoż nic nie dała - No zejdź, mówię.
- Przecież masz jeszcze dużo miejsca - stanęłam w obronie Werbeny - Połóż się tak, żeby jej było wygodnie.
- To znaczy gdzie? Na kanapie?