A teraz wymyślmy coś razem

Mój miniony weekend w skrócie:

Pani od szkolenia: To wymyślcie nazwę firmy.
Ja: [przyglądam się mojej nazwie firmy w formie wydrukowanego wzoru logo]

Pani od szkolenia: To wymyślcie misję firmy.
Ja: [nic prostszego - zajęło mi to pół minuty]

Pani od szkolenia: To narysujcie swoje logo.
Ja: [po raz kolejny wpatruję się już nieco znudzona w swoje logo]

Pani od szkolenia: To teraz wymyślcie slogan. A czemu pani nie myśli? (to było do mnie).
Ja: Bo już od dawna mam wymyślony.
Pani od szkolenia: Jaki?
Ja: Serce Krakowa w centrum Ruczaju.
Pani od szkolenia: Rzeczywiście, bardzo dobry.
Ja: [wracam po raz kolejny do przeglądania notatek].

Pani od szkolenia: Po obiedzie zajmiemy się projektem kampanii marketingowej.
Ja: Przepraszam, ale ja muszę dziś pilnie wcześniej wyjść.

Wiem, to nie do końca było uprzejme, ale nie wytrzymałam.
Co jak co, ale kampanię i pomysły na marketing mamy naprawdę dobre i przemyślanie. Żeby ona jeszcze mi coś doradziła...
Zatrzymała się na poleceniu "wymyślania".

Makaron, koszer i jajka

Po wczorajszym spotkaniu z panią projektantką (zwana dalej POP - pani od projektu) nasza kawiarnia zaczęła nabierać kształtu i duszy. Nawet ja(!) zaczęłam sobie coś w wyobraźni wizualizować (tylko za cholerę nie mogłam pojąć o jakim makaronie POP i Ona mówią). Spędziłyśmy wieczór w McSyfie - było lepiej niż się spodziewałam, ale to nie sprawi, że przestanę kontestować to miejsce.
Dwa szybkie wnioski na świeżo po spotkaniu:
- "Chodzi o to, żeby jajka nie mieszały się z talerzami" - to ja.
- "HACCP jest gorszy niż koszer" - to Ona.
A makaron wygląda chyba jakoś tak w tym stylu, prawda?

Noc przy otwartych drzwiach

Wieczorem Luby zwierza mi się:
- Zaczynam odczuwać ogromną chęć na gotowane... kocie... główki!
- A ja na kocie mięsko owinięte w ogonek.
(Nie wiem, o co mi chodziło, było dość późno.)
- Emm...
- Albo na koci móżdżek jedzony z kocich czaszeczek. Jak w "Indiana Jones".
Chwila znaczącego milczenia.
- Ale to bym się za dużo nie najadła.

Oplakatowany plagiat

Przeglądając najnowszy "Przekrój" trafiłam na artykuł o plakacie reklamującym "Wojnę polsko-ruską". Na film nie pójdę z dwóch powodów: nie cierpię Masłowskiej i zniechęcił mnie wystarczająco trailer. Nie pójdę mimo tego, że podobno sam plakat ma sugerować podobieństwo do "Trainspotting". A może zwyczajnie plagiat?

Polecam w związku z plakatami bardzo ciekawy blog:
http://plakaty.blox.pl/html.

Noc zamkniętych drzwi

Dziś była noc przy zamkniętych drzwiach. Następuje ona za każdym razem, gdy mijają już dwie godziny, a ja ciągle nie mogę osiągnąć fazy głębokiego snu, bo do mojej pod- i świadomości docierają odgłosy zwane w domowym języku "happy feet". Czyli ganianie. Się. Przewracanie butów. Dzikie miauczenie. Ciężkie łupnięcia, gdy coraz bardziej klocowata Werbena wskakuje z impetem na nasze łóżko.
Drzwi zatem zostały zamknięte.
Budzi to we mnie głęboki żal, bo lubię się budzić i widzieć Kotę zwiniętą w kłębek w moich stopach. Ale są pewne granice.
A to robią Koty w dzień, żeby nocą mieć siłę:

Żywotny organ - miednica

Luby ułożył głowę na mojej wystającej miednicy i zaczął się wiercić, postękując przy tym.
- To moja kość tak wystaje - poinformowałam go.
- Wiem, dlatego staram się tak ułożyć, żeby nie uszkodzić żadnych żywotnych organów.
- Ale ja tam nie mam żadnych żywotnych organów.
- Swoich, kochanie. W głowie - odparł na ten mój brak współczucia.

Małżeństwo

- Cholerka - marudzę w łóżku, trafiając głową na łokieć Lubego - Gdzie się nie obrócę, natykam się na Ciebie.
- To się nazywa małżeństwo, kochanie - uświadamia mnie Luby uprzejmie.

*******

A w domu mamy National Geographic. I nawet kablówki nie musimy kupować.

Zemsta w wykonaniu polskim

Kolejny weekend szkoleniowy za mną. "Aspekty prawne prowadzenia działalności gospodarczej." Kiedy mnie pytają: "Nie przeraża cię to?", mam jedną odpowiedź - Nie.

Nie przeraża mnie. Przestało jakiś czas temu. Nie myślę o tym, nie zastanawiam się, jak bardzo to wszystko jest bezsensowne, pozbawione jakichkolwiek podstaw logiki i ładu. Wysłuchuję spokojnie tego, co ci wszyscy ludzie (specjaliści) do mnie mówią, notuję skrupulatnie, a następnie PRZYJMUJĘ DO WIADOMOŚCI, po czym - znacznie częściej - wliczam w koszty.

Po pierwsze: zasada jednego okienka
Od 31 marca b.r. panuje w Polsce (haha! haha!) zasada "jednego okienka". To znaczy, zamiast jednostronicowego formularza składamy przy rejestracji firmy formularz siedmiostronicowy przypominający wyglądem PIT, ale w zamian nie musimy chodzić osobiście do Urzędu Statystycznego, Skarbowego i ZUS, bo UM ma to załatwić za nas. Tak wygląda teoria.
Praktyka: Urząd Skarbowy nie zgodził się, byśmy samodzielnie w UM wybierali formę opodatkowania, w związku z czym musimy udać się osobiście do US, ponieważ nasz podpis złożony przy pani urzędniczce w UM ma mniejszą wagę niż nasz podpis złożony przy pani urzędniczce w US. Co w tym wszystkim najzabawniejsze, wcześniej dało się UM i Statystyczny załatwić w jeden dzień. Obecnie musimy czekać, aż UM prześle nasze zgłoszenie (pocztą) do statystycznego i potem czekać dalej, aż wróci ono do UM. Cała procedura może trwać do 30 dni. Oczywiście, jeśli się pomylimy, zabawa zaczyna się od nowa. Dopiero po uzyskaniu zaświadczenia z UM możemy udać się do US.

Po drugie: wynagrodzenia
Z zasady jestem uczciwym człowiekiem. Zdarzają mi się kłamstewka, nie ukrywam tego, ale sam proces kłamania jest dla mnie dużym dyskomfortem psychicznym. Z tych samych powodów nigdy nie ściągałam, panikowałam, gdy zapomniałam kupić bilet i nie oszukiwałam pracodawcy, że go uwielbiam. Dlatego też chcę uczciwie, bez kombinatoryki stosowanej zatrudniać moich pracowników, od początku płacić im normalne wynagrodzenia i nie kantować przy pomocy niekończących się umów-zlecenie. Niemniej rozumiem tych, którzy płacą swoim ludziom minimalne wynagrodzenie (ok. 1270 zł brutto), a resztę wykładają "pod stołem".
Składki obowiązkowe w państwie polskim liczone od kwoty brutto:
1. Te, które pracownik widzi: emerytalna - 9,76%, rentowa - 1,5%, chorobowa - 2,45%, zdrowotna - 9% + podatki
2. Te, których pracownik nie widzi, a płaci je za niego pracodawca: emerytalna - 9,76%, rentowa - 4,5%, wypadkowa - między 0,8% a 3,6%, fundusz pracy - 2,45%, fundusz gwarantowanych świadczeń pracowniczych - 0,1%.
Tzw. narzuty za wynagrodzenia, czyli to, co jest ponad kwotą netto, wynoszą w Polsce niemalże 50% i stawiają nas tym samy na czele wszelkich światowych rankingów kosztów pracy (równocześnie jesteśmy na 147 miejscu na ok. 160 państw w rankingu swobody gospodarczej - gdzieś między Senegalem a Zimbabwe)

Po trzecie: co muszę odwiedzić, nim założę firmę (oczywiście mowa tylko o administracji)
1. Urząd Miasta
2. Urząd Statystyczny (obecnie teoretycznie nie)
3. Punkt wyrabiania pieczatek
4. Bank
5. Urząd Skarbowy
6. ZUS (nie mogę się doczekać)
7. Sanepid
8. PIP
9. Urząd Celny (sic!)
10. Urząd Marszałkowski
W każdym z tych miejsc zostawiam kilkustronicowe formularze, oświadczenia, zaświadczenia ze wszystkich poprzednich miejsc, prośby, rzadziej groźby, ponaglenia i tzw. "czynny żal" (zdarza się). Ponadto co miesiąc do części z tych miejsc wysyłam formularze, oświadczenia, zaświadczenia... Dla niektórych z tych urzędów (zwłaszcza skarbówki, sanepidu i PIP) muszę prowadzić około 10-15 różnych ewidencji, spisów z natury itp.
Muszę zakupić kasę fiskalną i wagę fiskalną, która jest 10 razy droższa od zwykłej tylko dlatego, że ma zaświadczenie, iż może być używana w sklepie (co mi przypomina cały przemysł ślubny - zwykły bukiet kosztuje 30 zł, ale ślubny 200 zł - tylko dlatego, że nazywa się "ślubny").
Sanepid zmienia swoje przepisy co 3 miesiące, przynajmniej raz na pół roku przychodzi na kontrolę. Nikt normalny nie będzie robił remontu tylko po to, żeby się dowiedzieć, iż za trzy miesiące musi przerabiać z powrotem, więc płaci kary. Dzięki temu Sanepid ma fundusze na funkcjonowanie. Po drodze - wdrożenie HACCP, GMP i GHP - bo Unia.
To nie koniec, ale...

Dotarłeś aż tutaj, Drogi Czytelniku? Oj, przepraszam, rozpisałam się chyba... Mam wizję siebie siedzącej w ciemnej spelunie z papierosem w ręku, wygłaszającej spokojnie to wszystko.
Nie, nie żalę się. Jak powiedziałam na początku - ja to przyjmuję do wiadomości. Nie martwię się - co mi to da? Płakałam - tylko raz. Krótko. Nie poddam się, bo perspektywa życia z marzeniem, którego nie ziściłam tylko z powodu tego, że urodziłam się w takim, a nie innym kraju, jest zbyt straszna.

Kocia zemsta

Koty.
Koty.
Koty,Koty, Koty.

Im Werbena jest grubsza, tym Piołun wydaje się ładniejszy. A może faktycznie jest ładniejszy. Ma jakby bardziej lśniące futerko i już nie ucieka, gdy zbliżymy się do niego nie bardziej niż na 20 cm. Poza tym często nas obserwuje, gdy sądzi, że tego nie widzimy. A może jednak wie o tym? Jak mam się domyślić? W końcu to Kot.

Dziś w nocy znów nie dawały spać. O 3.47 bawiły się kawałkiem czekolady, który przeteleportowały przez drzwi zamkniętego pokoju. Nad ranem znaleźliśmy w strzępach paczkę chusteczek higienicznych rozniesionych po dużym pokoju, a same Koty Luby dorwał na balkonie po tym, jak otworzyły sobie drzwi.

Luby uznał, że Oni zwariują.
- Choćby nie wiem, jak mocno przybili swoje rzeczy do podłogi, Koty i tak rozwalą je po całym mieszkaniu, a ubrania pewnie będą na żyrandolu. Zwariują, mówię ci, zwłaszcza On - pedant. Stwierdzą, że ekipa remontowa to nic w porównaniu z Kotami. Jak się jeszcze Kotom zamknie kolejny pokój w nocy, to będą mścić się w dzień.

Zaczęłam się śmiać.

- I czemu się śmiejesz? Nie boisz się kociej zemsty?
- Kochanie, na każdym spotkaniu i szkoleniu przekonuję się, że Państwo Polskie mści się na mnie za sam fakt, że się urodziłam. Kocia zemsta nie robi na mnie w tej sytuacji wrażenia.

Dwa to gorzej niż jedno

Po powrocie z kina zastaliśmy kubek w drzazgach (czy szkło może być w drzazgach?) na podłodze przedpokoju. Koty. Po około pół godzinnej żałobie i fochaniu się, Luby wziął Werbenę na ręce.
- I tak was lubię - mruknął jej do ucha.
- Dzieci będą gorsze - pocieszyłam Go.
- O, Boże... - jęknął, ale po chwili doszedł do radosnej konstatacji - Ale tylko jak będą bliźniaki. Jedno dziecko nie może być gorsze od dwóch kotów, prawda?

Pomieszanie z poplątaniem

Spacerując ulicą Grodzką w piękne, słoneczne, upalne popołudnie, mijamy grającego na harmonii na oko 7-letniego cygańskiego chłopczyka. Obok chłopczyka - śpiący szczeniak. Słodki.
- O, patrz, zdechły pies - Luby pokazuje szczeniaka.
- Tam pies - odmruknęłam - Małe cyganiątko przebrane za górala z psem.
- Ja pierniczę - Luby z wrażenia mało nie zapaćkał się lodem - To się nazywa kuchnia fusion!

"Hacap w lesie"

Trafiłam dziś na artykuł, który jest dla mnie wodą na młyn. Sanepid, Sanepid, Sanepid... no i proszę. Ta instytucja jednak jest absurdalna i dziwaczna na miarę... nie wiem, na jaką miarę.
Cytując PoR*: "Co trzy miesiące zmieniają zasady, żeby mogli przyjść i wlepić mandat. Z czegoś muszą żyć."
Ale mogliby przynajmniej udawać, że coś robią. Chyba że "robieniem" jest doczepianie się do za niskiego o 15 cm (sic!) sufitu, a bagatelizowanie robali w wieprzowinie.
Ona skomentowała to komentarzem znalezionym: "Hacap w lesie".

*PoR - według Jej nomenklatury "Pan od Remontu". Od niedawna to także mój Pan od Remontu, więc pozwalam sobie zaczerpnąć.

Maturalne przemyślenia

Pamiętam jeden ze sprawdzianów z liceum. Miał on być przygotowaniem do nowej matury (której ostatecznie nie pisaliśmy), a był analizą wiersza. Nie pamiętam już nawet jakiego, pamiętam, że dostałam z niego dwóję. To był dla mnie ciężki szok. Ja, polonistka z zamiłowania, trzy lata w kółku recytatorskim, zawsze szóstki z interpretacji, czołowe miejsca na olimpiadach - dwa! Byłam w takim szoku, że zaczęłam zamęczać moją polonistkę o popełnione błędy.
Okazało się, że wiersz został przeze mnie zinterpretowany dobrze, ale nie tak, jak zinterpretowała go osoba układająca pytanie i oczywiście podająca potem odpowiedzi. W arkuszu było dosłownie wypunktowane całe (wzorowe) wypracowanie. Bardzo się wtedy bulwersowałam. Bo, jak to? Nie mamy już prawa do samodzielnego myślenia, wyciągania własnych wniosków? Nawet na matematyce nie dostawaliśmy dwój za zły wynik, pod warunkiem, że rozumowanie było poprawne! A tu co? Język polski, gdzie nasze swobodne słowa i myśli miały być nieskrępowane kazamatami odgórnie narzuconych obwarowań, został zakuty w kajdany arkuszy odpowiedzi!
Ostatecznie pisaliśmy starą maturę. Moją pracę sprawdzało trzech polonistów, żeby wychowawczyni nie była oskarżona o postawienie stronniczo oceny celującej. Dlatego żal mi współczesnych maturzystów, którzy nie mają możliwości uruchomienia szarych komórek, ale w ciągu tych 170 minut muszą zgadnąć, co miał na myśli - nie poeta! - egzaminator.
Na poparcie mych słów taki oto, cytując Lubego, "masakryczny" artykulik

Księżniczka Burgunda

Od przedwczoraj jestem czerwona. Pół roku temu pozbyłam się większości włosów i zrobiłam na blond, a teraz jestem czerwona. Tak naprawdę zależy to od światła - moje kosmyki przechodzą od dojrzałej wiśni po ciężki burgund.
Ania Księżniczka Burgunda?
Podobno wyglądam "jak z mangi".

Kurze dole i niedole

Część tzw. długiego weekendu spędzałam w domu rodzinnym. Małą, świecką tradycją stało się zaopatrywanie mnie we wszystko, co się tylko da przed wyjazdem, bo przecież "w Krakowie takich nie dostaniesz" albo "w Krakowie jest tak drogo", albo "tak rzadko do nas przyjeżdżasz" (dlatego dostaniesz pięć reklamówek jedzenia - w domyśle). Nie narzekam, zawsze miło wrócić do mężusia z wałówką.
Przypatruję się więc babci, jak czyści jajka od naszych przydomowych kurek i wkłada do koszyka.
- O, to pewnie od naprawdę szczęśliwych kur - uśmiechnęłam się, mając w głowie nieszczęsne "trójki" z Tesco.
- Pewnie, że szczęśliwych - odparła babcia - Bo ich lis nie zjadł.

Okazało się, że w naszych okolicach niedawno grasował lis i wyjadł dziadkowi kury. Ostały się cztery. I tak niezły wynik.