Kupiłam wczoraj Kocie nowe jedzonko dla wypróbowania. Pokazałam Lubemu:
- Nie wiem, co to jest, ale może jej zasmakuje.
- "Dla dzielnych poszukiwaczy przygód" - czyta Luby.
- Mhmmm... były jeszcze dla kotów domowych i małych mruczusiów - przytulanek - poinformowałam go o moich odkryciach - ale postanowiłam wziąć to, chyba najlepiej do niej pasuje.
- Trzeba było kupić to dla przytulanek. Może są w tym środki uspokajające - mruknął Luby z nadzieją, odkładając karmę.
Koto-uspokajacz
Cytat na dziś
„Świat pierwotny i antyczny, w ogóle świat religijny, nie wie, co to „puste słowa”, „words, words”; nigdy nie mówi: „dość już słów, przystąpmy wreszcie do czynu” a tęsknota, by nigdy już nie „grzebać się w słowach” jest mu obca. Nie bierze się to z mniejszego poczucia realności świata – przeciwnie: to my sztucznie uczyniliśmy słowa pustymi, poniżyliśmy je sprowadzając do rzędu przedmiotów. Ale kiedy tylko zaczynamy rzeczywiście żyć (zamiast zajmować się naukową abstrakcją), wiemy znów, że słowo ma życie i moc, i to moc bardzo osobliwą.”
G. van der Leeuw, "Fenomenologia religii", Warszawa 1978, s.447
Dżem i chorały
Czasami (czyli całkiem często) organiści kościelni mają tendencję do wypełniania tzw. niezręcznej ciszy w czasie Mszy jakimiś... hmm... melodiami. Niektórym to wychodzi (vide Pan Wiesiek), a niektórym...
Dziś byliśmy świadkami czegoś, co ja nazywam "radosnym plumkaniem".
- To chorał gregoriański - zapewniłam szeptem Lubego.
Popatrzył na mnie jak na głupią.
- Chyba w wersji jam session.
Miau
"Zamrugał kilkakrotnie, żeby przejrzeć na oczy i stwierdził, że zamiast mocować się z olbrzymim pająkiem, dusi małego czarnego kociaka o wąskim pyszczku.
- Co jest...? - zdziwił się.
- Miau - odpowiedział kociak, patrząc mu w oczy.
Wyglądał jak wszystkie małe koty - czyli jak przyszły tyran. Jak śmiałeś się poruszyć? - pytały nefrytowe ślepia. Było mi tak wygodnie. Za karę zginiesz. Kiedy jednak zdał sobie sprawę, że ważące dwa albo trzy funty ciałko jednak nie wystarczy, żeby jednym potężnym ciosem łapy przetrącić Locke'owi kark, oparł mu się łapkami na ramionach i potarł mokrym noskiem o jego usta."
Scott Lynch, "Na szkarłatnych morzach", s. 431
Cała prawda o Werbenie. Cieszę się, że jest małym kotem i nie przetrąca karku, ale...tak, zdecydowanie jest tyranem.
Pić, pić, pić
Zawsze, gdy robię coś do picia (a przesilenie przychodzi latem), przygotowuję szklankę soku dla siebie i dzbanek dla Lubego. On pije litrami. Dziś po kolejnej szklance, która zniknęła w kilka sekund, Luby zaczął mamrotać. Że mamrocze, zorientowałam się po chwili, ale zdołałam wyłapać sens wypowiedzi:
- Powinienem mieć własną firmę...produkującą soki...i taką wielką kadź...podczepiłbym się do niej...i pił...pił...
Tak, kadź to zdecydowanie dobry pomysł. Tylko gdzie my ją postawimy?
Chipsy made by me
Przedwczoraj chciałam Mu zrobić jajka na bekonie. Zjadł bekon z bułką. Wczoraj chciałam Mu zrobić jajka na bekonie, ale nauczona doświadczeniem dnia poprzedniego nie podjęłam sama decyzji (bo pewnie chciałby znowu z bułką). Sobie zaś opiekałam chlebek w jajku.
- Kochanie, Twój bekon się smaży, a Ty pewnie nie chcesz chleba w jajku? - zawołałam z kuchni, mając w pamięci, że kiedyś kręcił strasznie nosem na to moje kulinarne przyzwyczajenie.
- Oczywiście, że chcę! - odparł Luby, z zadowoleniem i dziecięcą pasją pisząc w Notatniku długie ciągi "Ć". Westchnęłam tylko ciężko - dogadaj się tu z facetem. Oczywiście przypomnienie Mu, że kiedyś nie chciał jeść chleba, nic by nie dało.
Moje zatem pajdy zostały przeznaczone dla Niego, a na wierzchu poukładałam kawałki bekonu. Był zachwycony.
- Najlepsze połączenie boczku i jajek! Chipsy bekonowe na chlebie! - odparł Luby odkrywczo z ustami pełnymi śniadania.
I jak Go tu nie kochać?
Film dla zboczusiów
- Przyniosę ci film. Powinien ci się spodobać, zboczusiu - oświadczył Luby z niezwykle cwanym wyrazem pyszczka.
- Zboczusiu? To co ty mi chcesz przynieść? - od razu stanęły mi przed oczami wyginające się panie, obdarzone przez naturę lub skalpel chirurga.
- "To nie jest kraj dla starych ludzi"
- Hmm...a co w tym zboczonego? - zdziwiłam się niepomiernie.
- A bo ty lubisz takie "Memento", Tarantino i inne.
Faktycznie lubię. Film obejrzeliśmy, fakt, jest dla zboczusiów, którzy nie przejmują się, gdy krew leje się w obfitości, a zabieg wyjmowania śrutu z ciała jest przedstawiony z dość sporym przybliżeniem kamery. Ale! Grał tam Tommy Lee Jones, którego wiecznie zblazowaną minę i nie mniej zblazowany głos po prostu kocham. Grała tam Kelly McDonald, która wcieliła się swego czasu w jedną z głównych ról w "Intermission" i zagrała Piotrusia Pana w "Marzycielu". No a Ten Zły wyglądał jak jeden z doktorów, z którym miałam zajęcia z dziejów PRL-u, więc w sumie...wszystko zostało w rodzinie.
- Shotgun z tłumikiem! Pierwszy raz widzę shotgun z tłumikiem! - powtarzał Luby jak w transie.
Film polecam, bo jest niemożebnie zakręcony, nie ma zakończenia i należy do kategorii obrazów, które wkładam do półki: "Nie umiem cię zaklasyfikować."
To nie jest kraj dla starych ludzi
Zachcianki niemoralne
Dzisiaj Luby wśród narzekań, pokrzykiwań i ogólnie rozumianego rzucania mięsem instalował aktualizację karty graficznej. Nie byłoby w samym tym fakcie nic strasznego, gdyby nie to, iż po dokonaniu tej czynności ustawienia domyślne klawiszy wróciły do poprzedniego wzoru, w którym "alt+c" wcale nie oznacza "ć", ale jest skrótem do karty.
Luby szukał pomocy w samym programie.
- Co jest?! Dlaczego po naciśnięciu "help" otwiera mi stronę Gazety Wyborczej? - usłyszałam ni z tego, ni z owego. Rzuciłam okiem - rzeczywiście "gazeta.pl"
- Powinieneś się cieszyć, że to nie "xlaski.pl" czy coś takiego - mruknęłam znad magisterki.
- Już chyba bym wolał xlaski - stwierdził z przekąsem Luby.
Mężczyźni...
Opowieści dziwnej treści
Każda nasza kolejna wizyta w banku owocuje, poza oczywiście kilogramami makulatury i listą zaświadczeń do doniesienia, nowinkami z rynku giełdowo-bankowego oraz kilkoma facecjami serwowanymi nam przez Naszego-Pana-Od-Kredytu.
Kiedyś opowiadał nam z ogromnym zaangażowaniem, jak to stopy procentowe poszły gwałtownie w górę, bo giełda się dowiedziała, że Zytkę (pieszczotliwe określenie na Panią Gilowską) mają dymisjonować. Albo jak to sam mieszkanie kupował, kredytu jeszcze nie mając (to była opowieść z morałem - czego należy się wystrzegać).
Wczoraj natomiast relacjonował spotkanie z góralem z Podhala, który za nic w świecie nie chciał założyć konta bankowego, tylko zażądał wydania mu w gotówce 0,5 miliona polskich złotych.
Co kraj, to obyczaj, bo podobno w Irlandii w takiej sytuacji zadzwoniono by od razu na policję i do ichniego urzędu skarbowego. Jak to ujął Nasz-Pan-Od-Kredytu: "Przecież nikt zdrowy na umyśle nie chodzi po ulicy z taką gotówką. Czyli albo złodziej, albo wariat."
Niemniej góral z Podhala to nie jedyny taki przypadek. Może niech ktoś go uświadomi, że wydawanie wirtualnych pieniędzy mniej boli?
Skórzane baletki
Odbyliśmy wizytę u notariusza, który cały czas mrugał, miał (prawie) starożytne nazwisko (jak twierdzi On), ale poza tym wydawał się być profesjonalistą. Tak czy inaczej, nie ma już odwrotu, przynajmniej jeśli chodzi o kwestie sądowo-administracyjne. Zawsze jest natomiast możliwość powrotu, gdy w trakcie jazdy do domku dwójka sklerotyków przypomina sobie, że zostawiła u notariusza odzienie wierzchnie.
Luby wyszedł z naszymi czarnymi goth-skórzanymi kurtkami przerzuconymi przez rękę i z pełną powagi miną oświadczył:
- Pani [sekretarka notariusza] powiedziała, że na pewno by do nas zadzwoniła i powiedziała o kurtkach. Ale ja jej nie wierzę.
- Myślisz, że pan F. potraktował by je w ramach zaliczki za sporządzenie umowy?
- A potem przerobiłby je na... - zaczął Luby.
- Na skórzane baletki! - wpadłam mu w słowo.
- Chyba skórzany sado-maso gorset dla żony - podsumował zjadliwie mój mąż.
Pralka i pieluchy
Zepsuła się nam pralka. Coś zgrzytnęło potępieńczo, potem zaśmierdziało iście piekielnie i odmówiło posłuszeństwa. Najgorsze, że stało się to w trakcie prania, w związku z czym miałam 5 kg rzeczy + ciężar wody. Nijak nie mogłam tego zostawić, więc zabrałam się za pranie ręczne. Wyobrażałam sobie siebie nad strumykiem w lipcowy, gorący dzień, z chustką na głowie i tarką do prania w dłoni podśpiewującą skoczne piosenki w towarzystwie innych rumianych dziewcząt. Niestety trwanie przy tej wizji uniemożliwiała mi łazienka o powierzchni 1,5 x 1 m.
Przy czwartej misce prania, które z kolei było wykręcane i wyżymane przy pomocy ręcznika (w sumie chyba z ośmiu sztuk ręczników), byłam naprawdę wykończona i zadzwoniłam do rodzicielki, skarżąc się, między innymi, na mój marny los. Rodzicielka wysłuchała, potaknęła, po czym stwierdziła:
- To teraz sobie wyobraź, co ja przeżywałam, jak musiałam prać twoje brudne pieluchy.
Nie wiem, Mimi. I chyba nie chcę wiedzieć.
A, i mam nowy czajnik! Z metalową rączka, by ograniczyć moje zdolności destrukcyjne. Ale dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych.
K2
Czytałam o DZIKIM Lokatorze, który zadomowił się na balkonie u Niej i Niego. Nie mam arachnofobii, ale pająków nie znoszę, bo to dla mnie pierwszy krok do robactwa, które jest obrzydliwe. Większość witam kapciem w dłoni i żegnam tym samym bardzo, bardzo szybko.
Luby się na mnie złości, bo on kiedyś "wyhodował" sobie takiego dzikiego pajączka, który przesiadywał na monitorze komputera, nazywał się Bonawentura i podobno był uroczym stworzeniem. Jakoś mnie to nie przekonuje, ale teraz wszystkie pająki są dla Lubego wcieleniem Bonawentury, więc ratuje je przed kapciem, wynosząc za okno.
Pewnego dnia w łazience pojawił się pająk. Nie zabiłam go. Nie nazwałam. Siedział za sedesem, a ja usilnie starałam się zapomnieć o jego obecności. Pewnego dnia zniknął i nie wiedzieliśmy, co się z nim stało, dopóki podczas sprzątania nie znalazłam go martwego na butelce "Domestosa" mniej więcej w połowie wysokości.
Zawołałam Lubego. Na Jego twarzy pojawił wyraz absolutnego żalu i rozczulenia, a On pełnym boleści głosem, patrząc na butelkę, skonstatował:
- Próbował poznawać świat. K2 pającków...
Konkordancja to zuo!
Piszę pracę magisterską. Próbuję. Kota uskutecznia przeszkadzanie. Wczoraj poniewczasie zorientowałam się, że pogryzła "Konkordancję Starego i Nowego Testamentu". Na moje pełne grozy: "Werbena!", odpowiedziała tylko spojrzeniem: "Robię ci przysługę. Każdy wie, że ta książka to zuo". A może na odwrót? Nie wiem. W każdym razie to był kolejny dowód, że mamy w domu Kotę szatana.
Czajnik
Lubemu zachciało się kawy. Nie toleruje innej niż ta, którą ja zrobię. Nie wiem właściwie dlaczego, bo moje robienie kawy póki co ogranicza się do zalania substancji sypkiej wrzątkiem i dodania tam przypraw.
- Koteeeek... co tak śmierdzi? Chodź tutaj i wąchaj - wydałam polecenie z kuchni, próbując równocześnie zlokalizować źródło nieprzyjemnego zapachu. Jednocześnie w głowie zaświtała mi myśl, że Kota przegryzła wreszcie kable lodówki. Organoleptyczne sprawdzanie, skąd też smrodek dobiega, nic nie dało. Pomogła dopiero próba podniesienia czajnika, któremu, jak się okazało, bardzo malowniczo przepaliłam rączkę. Stanęliśmy przed groźbą gotowania wody w garnku przez cały długi weekend. Na szczęście po pokazie ekwilibrystyki manualnej udało mi się zalać kawę.
- I tak mieliśmy kupić nowy czajnik - stwierdził Luby z przekonaniem, obserwując me wysiłki.
Szklanka jest do połowy pełna, prawda? Ale dopiero wtedy, gdy Luby opróżni pierwszą połowę.