Z ciekawszych przemyśleń na temat podróży do Indii, pod którymi się podpisuję:
- "To nie jest kraj dla białych ludzi" - Wojtek Pierwszy
- "Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem, ale po wylądowaniu we Frankfurcie chciałem ucałować niemiecką ziemię" - Wojtek Drugi.
To taka krótka refleksja w przerwach między podglądaniem obiadu a moich dwóch Panów (mianowicie Ślubnego i Taty) skręcających półki. Refleksja głębsza nastąpi zapewne później.
Refleksje krótkie tydzień po przyjeździe
Gastrosexual
Wczoraj, czytając "Wiesci Bangalore", nauczyłam się nowego słówka.
"Gastrosexual" wg lokalnej gazety to mężczyzna, który przejmuje od kobiety częsć obowiązków kulinarnych (umie gotować innymi słowy) w celu podniesienia swojej wartosci w oczach kobiety i seksualnego potencjału. Termin funkcjonuje też w "Urban Dictionary".
Rozmawiam wieczorem z Lubym, relacjonując mu nabytą wiedzę:
- I uważasz, że ja jestem gastroseksualny? Że podnosi mi się atrakcyjnosć seksualna w kuchni? - powątpiewa Slubny.
- Nooo... nie wiem, gotujesz przecież?
- Może cos w tym jest. Jak wyjechałas, to przestałem gotować.
Zima
Hindusom jest zimno. Pogoda nad ranem i w nocy nie rozpieszcza, w końcu jest niecałe 25 stopni.
- Proszę się ciepło ubrać - usłyszałam od kelnerki przy sniadaniu - Mamy naprawdę mroźny poranek. Dopiero w poludnie ma się ocieplić.
Prawie zakrztusiłam się papają:
- Przecież jest ponad 20 stopni. W Polsce mamy teraz dwa.
Pokręciła głową bez zrozumienia - chyba nie potrafiła sobie wyobrazić, co to znaczy 2stopnie.
- Bardzo zimno, bardzo...
*********
Tuż przed 1 w nocy, czasu Bangalore. Dworzec autobusowy Majestic.
Do atobusu wsiada starszy mężczyzna, ubrany w grubą kurtkę, pod którą widoczny był sweter, polarową czapkę i nauszniki. Zdębiałysmy.
- No tak, przecież noce są mroźne w Bangalore - pierwsza odzyskała głos B.
- W porównaniu z popołudniem rzeczywiscie mocno się ochłodziło.
- Ale ta czapeczka...polarowa... przecież ona taka mocno przewiewna jest.
- Bo widzisz - tłumaczę - czapeczka jest w sam raz na południe, kiedy robi się troche cieplej. Wieczorem zakłada jeszcze nauszniki.
- Bo, jak mawia Ojciec Dyrektor* - mamrocze przez sen T. - o uszy i dłonie trzeba dbać!
*Ojciec Dyrektor - przyjęta na całym już swiecie ksywka dla jednego z naszych hinduskich kolegów - zdecydowanie mało rozgarniętego, za to wyjątkowo bezczelnego i impertynenciego.
Wyprawa
Pobudka o 2.45 (polskiego czasu), szybkie sniadanie i już byłam w drodze na dworzec Majestic, skąd miałysmy się zabrać autobusem do Mysore. Miałysmy, bo bez żadnej konkretnej przyczyny dworzec zmieniono na Satelite. Nieważne, możemy jechać i z Satelite (autobus trasy Majestic-Satelite: 7 rupii).
Nabyłysmy bilety (Bangalore-Mysore; 97 rupii lokalnym autobusem) i po skorzystaniu z przybytku rozkoszy cielesnych ("urinate for free", czyli za 3 rupie), zajęłysmy trzy ostatnie miejsca posród wesołej gromadki Hindusów i w towarzystwie kilku (widocznych) karaluchów. Podróż - 3,5 godziny (wliczając w to sam wyjazd poza granice Bangalore - 1 godzina). Efekt siedzenia przy oknie: w kolejnym "Batmanie" mogę grać Two Face pod flagą biało-czerwoną.
Pierwszym (wyjątkowo mocno odczuwalnym) efektem wydostania się poza miasto był drastyczny wzrost ilosci zieleni oraz spadek poziomu smrodu (poranna ciepła bryza z kanału) i gór smieci.
Samo Mysore okazało się przyjemnym, zaledwie milionowym miasteczkiem o zwartej architekturze i akceptowalnych dla pieszego odległosciach.
Wycieczkę zaczęłysmy od Pałacu "Must See" Maharadży. Kiedy przyglądam się budowlom w Indiach, nieodmiennie przychodzi mi na mysl obraz "Zameczku" w Książu (kto zna, ten wie; kto nie zna - ten zdrowszy psychicznie), tylko takiego... większego, większego, większego!
Po obejrzeniu pałacu z zewnątrz, wewnątrz, dookoła, pocmokaniu na wielbłąda i słonia i spożyciu naan czosnkowego z lekko słodkim i dosć ostrym (jak dla nas oczywiscie) curry udałysmy się zobaczyć to, co tygryski lubią najbardziej - targ! I, wyznaję szczerze i z pełną odpowiedzialnoscią, był to najlepszy targ,jaki w życiu widziałam. Mnogosć barw, zapachów; mnogosć warzyw, owoców i przypraw, o których nie miałam nawet bladego pojęcia. Barwniki poukładane w równe stożki, kolorowe ręcznie zdobione butelki, hałasliwe piszczałki i miniaturowe słonie-matrioszki. Lsniąca biżuteria, kadzidła i perfumy...
Spędziłymy tam nieprzyzwoitą ilosć czasu, z czego najwięcej zajęła nam wizyta na straganie wujka małego Tabrisa (Tabris ma teraz 22-dniowe wakacje, w czasie których pomaga wujkowi kręcić kadzidełka i zwabiać klientów). Wujek poczęstował nas gęstą, mocną i bardzo słodką herbatą z mlekiem oraz uraczył opowiesciami o swoich klientach z całego swiata (każdy klient jest dokumentowany od 14 lat wpisem w specjalnym "krajowym" zeszycie; my oczywiscie dostałymy zeszyt "Poland", gdzie na koniec znalazło się nasze zamówienie i życzenia). Uczyłysmy się kręcić kadzidełka, a wujek-gawędziarz zaprosił nas wreszcie w swiat swoich olejów z esktraktami kwiatów i przypraw. W pewnym momencie pachniałysmy jak żywe reklamy jego straganu. Po dobrych dwóch godzinach udało się nam wreszcie dokonać wyboru (trudnego jak diabli), a na koniec dostałysmy jeszcze gratisową butelkę olejku i kadzidełka klejone miodem (a nie wodą, jak większosć).
Odczekałysmy jeszcze do zmroku, by zobaczyć, jak Pałac rozswietla się tysiącami lamp. W ciemnosci otoczenia i własnym blasku nie wyglądał juz tak kiczowato.
Po ponad 20 godzinach udało się nam wreszcie wrócić do hotelu. Pozostaje mi tylko żałować, że do Mysore tak daleko - na te trzy tygodnie byłabym gotowa tam zamieszkać.
Pobudka
Ding-dong (pociąg pospieszny do Warszawy przyjedzie opóźniony o nie wiemy ile).
Otworzyłam oczy, spojrzałam na zegar. 5.00 rano polskiego czasu, 8.30 czasu Bangalore. W pierwszej chwili pomyslałam, że to dziewczyny budzą mnie na sniadanie, ale dlaczego? Jeszcze pół godziny... Zwlokłam się, przygotowując sobie po drodze soczyste powitanie w języku polskim, otworzyłam drzwi, a tam...
- Good morning, Madame! - usmiech nr 5 (100 rupii poproszę) i wpycha mi gazetę. Patrzę na niego nieprzytomna ubrana w absurdalną pidżamę w różowe serduszka.
- Grlgrlgrlgrllll...
- I'm sorry. Please repeat.
- Grlgrlgrgrlllrgr...
- ...
- Grlrglcleaninggrlrgr...
- Oh, cleaning... cleaning... what time? Oh... (do ciężkiej cholery, która jest godzina? 5.00? 8.30? To w Bangalore będzie która, żeby przyszedł posprzątać, a w Polsce? Szlaaaaag!) Maybe twelve? Yes? OK? Alright?
- Oraijt, oraijt, Madame! Have a nice day Madame!
Ja pier...
Auntie i mrówki
Zrobiłam sobie dzisiaj mały spacer przed pracą. Żeby poczuć zapach indyjskiej ulicy, posłuchać ludzi, napatrzeć się, nim wrócę do takiej strasznie normalnej i poukładanej Europy. Jesli brzmię nieco sentymentalnie - nie taki jest mój zamiar. Nie odczuwam żadnego sentymentu w stosunku do Indii, to zupełnie nie jest kraj dla mnie. Niemniej jest to bardzo ciekawe doswiadczenie, które z pewnoscia będzie mi towarzyszyło w momentach, kiedy zacznę narzekać, że cos w Polsce mi się tak strasznie nie podoba.
Ale to chyba temat do poruszenia przeze mnie, kiedy już wrócę. Póki co samotny spacer przyniósł sporo wrażeń dla każdego możliwego zmysłu:
* wszechobecny hałas (do którego powoli zaczynam przywykać), krzyczący ludzie, klaksony (których znaczenie jest zupełnie inne niż w Europie)
* zapach rozkładających się kurczaków, psich odchodów i starych ryb wymieszany z jasminowymi wieńcami, przyprawami i aromatem swieżych owoców i warzyw
* kolory, kolory! Ulica w Bangalore jest barwna i żywa; jedyną czerń reprezentują tutaj muzułmanki, które zresztą bardzo wyróżniają się w tłumie odzianych w sari Hindusek
* na koniec czerwone banany i baaaaardzo i gęsty słodki sok z mango, który jako koncentrat do wody służy mi na kilka dni
W ramach szaleństwa odwiedziłam sklep z materiałami. Jak wytłumaczyła nam znajoma Hinduska, tutaj prawie nikt nie kupuje gotowych ubrań, które rzadko na kogokolwiek pasują. Po prostu idzie się do sklepu po materiał (w gotowych zestawach na tunikę, gatki i szal), a zaraz potem do krawca.
Mając w pamięci te rady, udałam się najpierw do sklepu, gdzie żaden z trzech biegających koło mnie mężczyzn nie mówił po angielsku. Po długich pertraktacjach wspomaganych machaniem rękami i okraszonych targowaniem się ("950 rupii, ale dla pani 10% zniżki, czyli 850"; "Aaaa! 850, czyli 800, tak?" - mniej więcej tak w skrócie wyglądał dialog, choć czuję, że mogłam utargować więcej), miejscowy chłopaczek zaprowadził mnie do zakładu fryzjersko-krawieckiego "Susha Tailoring". Po podłodze biegały mrówki-giganty, a "auntie" cierpliwie tłumaczyła mi, że to z powodu wosku. Następnie "auntie" wzięła miarę, na koniec stwierdzając, że jestem strasznie chuda, ale nogi mam takie, jak trzeba. Dobre i to.
A w piątek rezultat przygody krawieckiej. Co to będzie?
Diabolo potato
Tydzień.
Jeden tydzień - tyle czasu zajęło mi skuteczne bronienie się przed wpływem (nomen omen) indyjskiej kuchni na mój talerz. Dzisiaj, nieswiadoma zagrożenia, zamówiłam niewinnie wyglądające ziemniaczki z chutneyem miętowym. Zaznaczam, że nie były oznaczone małą papryczka ostrzegającą przed ostrym daniem. Wzięłam zatem do ust ziemniaczka i...
- ...!!!
- Ania? Co ci się stało?
- ...!!! - macham rękami.
- Pić?
- ... - wypiłam pół szklanki jednym haustem - Jezuuuu! Nie pomaga!
- Czekaj! - T. zawołała kelnera i zamówiła dla mnie co ekstra - Pij, powinno ulżyć.
Rzeczywiscie ulżyło. Na jeden kęs. Potem każdy kawałeczek ziemniaczka moczyłam w chutneyu i popijałam jogurtem z sokiem owocowym, który nazywa się "Lassi".
Kelner, przerażony chyba moją reakcją, przybiegł natychmiast i zaczął mnie przepraszać:
- Ale przecież to nie było oznaczone jako spicy - poskarżyłam się, bo póki co czułam tylko wypalone do korzonków kubki smakowe.
- Bo to nie było spicy - zaprotestował skonsternowany kelner - Ale powinienem ostrzec, tak wiem, powinienem, przepraszam... proszę umoczyć w chutneyu. Lepsze? Prawda, że lepsze? Nie takie ostre?
Jadłam tutaj już tak dziwne rzeczy, że , jesli nie będę mieć sensacji po tych przeklętych diabolo ziemniaczkach, chyba będę w stanie spróbować już wszystkiego.
Co już zjadłam (część 1)
Oczywiscie na początku zapomniałam fotografować, ale szybko naprawiłam ten błąd i oto, proszę bardzo, fotograficzny zapis podróży od kuchni:
Aloo Bajji (czyt. alu badżi) - ziemniaczana przekąska, dla nas przygotowana w wersji łagodnej; na zdjęciu w oryginalnym opakowaniu ze starej gazety:
Gotowana fasola z warzywami pożarta na cześć Bangalore, którego nazwa oznacza "miasto gotowanej fasoli":
Uthappam - cienki placuszek z ryżu i urad dal (inaczej vigna mungo) czyli rodzaju czarnej fasoli; do tego duuużo pietruszki, cebuli i papryki. Podaje się go z sosami i chutneyem:
Dialogi o biurze (i po biurze) małe i duże
Wsiadamy do windy. Sufit ok. 3 m nad poziomem podłogi.
- Wysoka winda dla wysokich Hindusów - stwierdzam optymistycznie.
- Żartujesz? - pyta B. z pełną powagą - Przecież oni się tu warstwami układają.
*******
W taksówce:
- Dobrze, że Teresa przyjeżdża. We czwórkę się chyba w samochodzie zmiescimy?
- Jak oni tu w szesć osób na motorze jeżdżą, to co się mamy nie zmiescić?
- Mnie po całym dniu możecie w bagażniku zamknąć, różnicy nie poczuję.
Saree
Będąc w Indiach, nie mogłam oczywicie nie kupić sari.
Od rozmaitoci kolorów dostałam bólu głowy, ale w końcu zdecydowałam się i oto ono:
Oczywicie tylko fragment, ale gapię się na nie codziennie, bo sprawia mi sporą estetyczną satysfakcję.
Od strony praktycznej - cena smiesznie niska. Za pieniądze, jakie płaci się w Polsce, w Indiach kupuje się te najdroższe.
Pierwsze wrażenia
Spałam dzis może trzy godziny, więc pierwsze wrażenia mogą być zaburzone zmęczeniem i poranną siarą w ustach, ale:
* hotel rewelacja (jednak apartament robi swoje);
* obsługa - za miła (nie przywykłam jeszcze do tego, że każdy na każdym kroku za mną chodzi i próbuje mi zrobić dobrze na różne sposoby - podobno to zajmuje kilka dni);
* posiłki poranne - na razie trudno ocenić; wypróbowano: owoce (super), kanapka non-veg (dziwna - za dużo szafranu), bułeczka francuska (ciasto francuskie mrożone, więc bez szału), sos niezbyt ostry (ujdzie, choc znowu za dużo przypraw), dziwne kółko a la precelek z masy o konsystencji nadzienia do ruskich pierogów (znowu za dużo przypraw - zabijają cały smak; chyba że to nie ma smaku, więc nie ma co zabijać)
* co mnie zszokowało to paskudna herbata - a może to problem wody, nie herbaty? Oceny podejmę się za kilka dni
Z wczorajszego dnia (a raczej nocy):
* szokujący (wiem, ostrzegano mnie) system poruszania się po drogach; absolutnie nie do opisania przeżycie na granicy zdrowego rozsądku; choć kierowcy nieźle sobie tu radzą, to przypuszczam, że Europejczyk zostałby stratowany w try miga
* po wyjsciu z samolotu miałam wrażenie, że jestem w jakims nieklimatyzowanym, dusznym pomieszczeniu - a to tylko powietrze na zewnątrz
* chyba ze sto razy musiałam pokazywać paszport różnym ludziom - i to tak wielu, że w pewnym momencie chciałam go wyciągać nawet na bramce przy wjeździe na "autostradę"!
* uciekłam służbie celnej (ale o tym sza!)
* ustalone zostało, kto chodzi przodem na wycieczkach (koleżanka zaszczepiona na wsciekliznę)
* wsiadając do samochodu, zapomniałam, że tu się jeździ po angielsku i prawie wpakowałam się na siedzenie kierowcy
Aaaaaa! Co za dziwny kraj! Idziemy zwiedzać miasto, więc odezwę się po wycieczce.